W chwili wybuchu Powstania Warszawskiego miał niespełna 13 lat. Jan Antoni Witkowski, pseudonim "Jaś" przenosił meldunki, rozkazy i służbowe polecenia dowódców. Był świadkiem ciężkich walk, bombardowań, tragicznych skutków działania ciężkiego moździerza Karl niszczącego do fundamentów całe budynki, obserwował zrzuty dokonywane przez amerykańskie liberatory. Do dziś doskonale pamięta chwilę, kiedy wszystko się zaczęło.

Bawiliśmy się na podwórku, nagle usłyszeliśmy jakiś szum i wyskoczyliśmy na ulicę. Zobaczyliśmy, jak powstańcy z bronią, z opaskami, biegną wzdłuż ulicy Siennej w kierunku Marszałkowskiej - wspomina z błyszczącymi z emocji oczyma pan Jan Witkowski.To było takie olśnienie, że zaczęło się powstanie, taka euforia - dodaje.

Ktoś szybko zorganizował polską flagę, która została wywieszona przed bramą. 1 sierpnia cała rodzina pana Jana wyszła z domu. W mieszkaniu został tylko Jaś z babcią.

Jak wspomina, Śródmieście w tym czasie było stosunkowo spokojne. Walki toczyły się dalej, przy ul. Towarowej na obecnym Placu Powstańców, w okolicach poczty głównej. Niemcy prowadzili ostrzał z ulicy Zielnej, z budynku PAST-y. Ludność zaczęła budować barykady.

Gdzieś do połowy sierpnia sami byliśmy w domu, z babcią - wspomina w rozmowie z naszą reporterką pan Jan. W podwórku było zorganizowane robienie butelek z benzyną, bo w oficynie był duży skład szkła laboratoryjnego i tak jako dzieciaki pomagaliśmy. Poza tym trzeba się było chować przed ostrzałem - dodaje.

Rodzina mieszkała na trzecim piętrze. Chłopca wypatrzył pilot niemieckiego samolotu i zaczął strzelać, ale młody Witkowski schował się za parapet i nic mu się nie stało. Dramatycznych przeżyć nie brakowało.

W połowie sierpnia z tak zwanej grubej Berty Niemcy wystrzelili pocisk, który odbił się i wpadł pod ścianę sąsiedniego budynku - opowiada w rozmowie z RMF FM Jan Witkowski. Kiedy wybuchł, zapadły się fronty trzech budynków. Byliśmy z babcią w piwnicy, budynek się zapadł i zasypało nas. Dusiliśmy się do pyłu i gazu po wybuchu. Dopiero po jakimś czasie zaczęliśmy walić w ścianę, odkopano nas i wypuszczono - mówi.

Kiedy skończyły się zapasy jedzenia, trzeba było szukać go na różne sposoby. Dowództwo powstania zorganizowało zaopatrzenie, po które Janek od czasu do czasu chodził. Jednak głód i pragnienie były w tym czasie dojmujące. Brakowało wody, bo intensywnie eksploatowana studnia kilka podwórek dalej, w końcu się popsuła.

Wreszcie ktoś odkrył, że na rogu Złotej i Zielnej jest olbrzymi lej po grubej Bercie, tak duży, że jednopiętrowa willa mogła się tam schować - mówi Jan Antoni Witkowski. Tam z boku ciekła woda, taki strumyczek i tam chodziliśmy po wodę do picia, czy na zupę-plujkę. Było bardzo niebezpiecznie, bo od strony al. Jerozolimskich, wzdłuż Zielnej, też był niemiecki ostrzał i ginęli ludzie - przyznaje.

Babcia pana Jana zmarła, a on został sam w mieszkaniu. Nie wie, po ilu dniach przyszedł do niego tata i zabrał ze sobą. Ojciec, członek Armii Krajowej i żołnierz batalionu transportowego, zarekomendował syna, który pełnił funkcję łącznika w 3. plutonie 1. kompanii saperów batalionu Iwo, wchodzącego w skład Obwodu Radwan.

Jan Witkowski uczestniczył w działaniach bojowych w rejonie Śródmieścia Południowego - przenosił meldunki, rozkazy, służbowe polecenia dowódców.

Do dziś śni mi się powstanie - mówi cicho pan Jan. Wybuchy, zdarzenia z tamtych dni. Tego nie da się zapomnieć. To zmienia człowieka. Na zawsze - podsumowuje.

 

 

Opracowanie: