Tylko w Warszawie z pomocy schronisk i noclegowni - nawet w czasie siarczystych mrozów - nie chce korzystać około pół tysiąca bezdomnych. W zimie żyją tak, jak przez cały rok, na ulicy. Każdego dnia przeżyć pomaga im straż miejska. Odwiedziłem jedno z takich miejsc - na Białołęce…

Las w okolicach Kanału Żerańskiego. Pomiędzy drzewami stoi prowizoryczna chatka zrobiona z kilku par starych drzwi i desek. Tego, co znaleziono w śmietnikach. Z pozoru nikogo tam nie ma. Para strażników miejskich podchodzi do włazu jednego z kanałów. Odsuwają go. Strażniczka krzyczy: Gośka! Żyjesz?! Żyję! - słychać głos dobiegający z kanału. Po chwili wyłania się z niego Gośka. Na pierwszy rzut oka ma około 50 lat.

Na zewnątrz minus 9 stopni Celsjusza, czuję, jak metalowy mikrofon przymarza mi do dłoni. Zapomniałem rękawiczek. Kobieta wychodzi z kanału w… samych skarpetkach, swetrze i brudnej kurtce. Jej dłonie są czarne od brudu. Twarz również. Gdy widzi mikrofon, zaczyna krzyczeć. Wygania nas. Nie chce rozmawiać. Ostatecznie udaje mi się ją przekonać dziesięcioma złotymi. Pyta też, czy mam papierosy. Od trzech miesięcy nie palę. Gośka - tak kazała się do siebie zwracać - nie chce słyszeć o schronisku czy noclegowni. Twierdzi, że tam nie ma życia. Każdy "pracuje" na siebie. Wie, bo mieszkała już w schroniskach. Boi się dyskryminacji. Tu jest od dawna. Przyzwyczaiła się do życia w kanale. Mieszka w nim już od 11 lat. Po chwili dowiaduję się, że w tym kanale… urodziła dwójkę dzieci!

Mróz jej nie przeszkadza. W kanale ma kołdrę, poduszkę, koc i ubrania. Wszystko dostała. Jest ciepło. Jedzenie dowozi straż miejska, pracownicy Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej i mieszkańcy. Gośka twierdzi, że tu czuje się wolna. Wie, co robi. Zaprasza nas do kanału. Jest dumna z tego, co znajduje się około dwóch metrów pod ziemią. Mówi, że to jest jej "domek". Nie mieszka tu sama. Widzę jeszcze trzy włazy do kanałów. Wszędzie mieszkają ludzie.

Z jednego z nich wychodzi mężczyzna. Szczupły, wysoki, w samym swetrze. Strażnik podpowiada mi: to Rysiek. Podobno był kiedyś mistrzem Polski w boksie - dodaje. Po chwili daje mu puchową kurtkę z PCK. Gośka też przebiera w ciuchach przywiezionych przez straż miejską. Dostała buty. Rozmiar 38. Rysiek bierze wszystkie dary i dodaje, że pooglądają je w domku.

Straż miejska przyjeżdża tutaj codziennie. Oprócz ubrań dowozi gorącą zupę. Gośka dostała cały plastikowy pojemnik grochówki. Wystarczy jej do końca dnia. Mówi mi, że uśmiechnięta blondynka, Sylwia Gołębiewska ze stołecznej straży, to jej jedyna przyjaciółka. Dla funkcjonariuszki to praca. Chleb powszedni. Szanuje jednak bezdomnych, którym pomaga. Każdego dnia przekonuje ich do tego, by udali się do schroniska. Nigdy jednak strażnicy nie robią tego na siłę. Takich miejsc każdego dnia odwiedzają dziesięć. Nie wszędzie są jednak przyjmowani tak pozytywnie.

Zdobywam powoli zaufanie Gośki. Woła Ryśka i każe mu oprowadzić mnie po ich "chawirze". To ich dom. Ten prawdziwy. Do kanałów schodzą jedynie zimą. Dom nie wygląda zbyt solidnie. Rysiek dumnie jednak prezentuje, z czego został zrobiony i jak dokładnie ocieplił go kartonami i styropianem. Na duże mrozy "chawira" jest jednak zbyt chłodna.

Ostatecznie pytam Gośkę o strach. Strach przed śmiercią. Strach przed tym, że może podzielić los swoich znajomych, którzy też nie zdecydowali się na pobyt w schronisku. W odpowiedzi momentalnie zaznacza, że nie ma znajomych, a ci ludzie, którzy zamarzli, są sami sobie winni. Bo pili. Żałuje, ale dodaje, że zgubił ich alkohol. Gdy pytam, czy ona pije, twierdząco kiwa głową: tak, pije. To jeden z głównych powodów, dlaczego mieszka w kanale. W schronisku obowiązuje regulamin. Trzeba być trzeźwym.

Oboje bezdomni zbyt dużej pomocy nie chcą. Pytają: po co? I tak przyjdzie na nas czas.