"Reżim w Damaszku chyba za bardzo uwierzył sygnałom nadchodzącym z Waszyngtonu, że Stany Zjednoczone nie są zainteresowane usunięciem prezydenta Baszara el-Asada, a jego los powinien zależeć od samych Syryjczyków. Tymczasem Amerykanie dopowiedzieli na atak bronią chemiczną ostrzałem syryjskiego lotniska, co było dużym zaskoczeniem. Najprawdopodobniej reżim w Damaszku nie będzie już używać broni chemicznej, ale nie wiem, czy to ma aż tak wielkie znacznie. Większość ofiar wojny w Syrii nie zginęła od broni chemicznej. Lojalna el-Asadowi armia syryjska ma wystarczająco dużo broni konwencjonalnej, by zabić wszystkich swoich przeciwników" - mówi w rozmowie z korespondentem RMF FM Ian Bond, dyrektor do spraw zagranicznych w brytyjskim instytucie Centre for European Reform. "Trump wydaje się być pod olbrzymim wrażaniem tego, co ostatnio zobaczył w telewizji. Nic dziwnego, że zdjęcia ofiar niedawnego ataku bronią chemiczną w Syrii zrobiły na nim olbrzymie wrażenie - większe niż wcześniejsze obrazy ofiar broni konwencjonalnej - nawet jeśli atakowane były szpitale czy szkoły" - zauważa ekspert. "Jeśli codziennie komuś lecą na głowę bomby to wydaje mi się, że nie ma to znaczenia, czy zawierają konwencjonalny ładunek czy chemiczny" - dodaje.

"Reżim w Damaszku chyba za bardzo uwierzył sygnałom nadchodzącym z Waszyngtonu, że Stany Zjednoczone nie są zainteresowane usunięciem prezydenta Baszara el-Asada, a jego los powinien zależeć od samych Syryjczyków. Tymczasem Amerykanie dopowiedzieli na atak bronią chemiczną ostrzałem syryjskiego lotniska, co było dużym zaskoczeniem. Najprawdopodobniej reżim w Damaszku nie będzie już używać broni chemicznej, ale nie wiem, czy to ma aż tak wielkie znacznie. Większość ofiar wojny w Syrii nie zginęła od broni chemicznej. Lojalna el-Asadowi armia syryjska ma wystarczająco dużo broni konwencjonalnej, by zabić wszystkich swoich przeciwników" - mówi w rozmowie z korespondentem RMF FM Ian Bond, dyrektor do spraw zagranicznych w brytyjskim instytucie Centre for European Reform. "Trump wydaje się być pod olbrzymim wrażaniem tego, co ostatnio zobaczył w telewizji. Nic dziwnego, że zdjęcia ofiar niedawnego ataku bronią chemiczną w Syrii zrobiły na nim olbrzymie wrażenie - większe niż wcześniejsze obrazy ofiar broni konwencjonalnej - nawet jeśli atakowane były szpitale czy szkoły" - zauważa ekspert. "Jeśli codziennie komuś lecą na głowę bomby to wydaje mi się, że nie ma to znaczenia, czy zawierają konwencjonalny ładunek czy chemiczny" - dodaje.
Prezydent Syrii Baszar el-Asad /PAP/EPA/SANA HANDOUT /PAP/EPA

Bogdan Frymorgen, RMF FM: Wojna w Syrii trwa już siedem lat. Ten konflikt pochłonął setki tysięcy ofiar. To niezwykle trudna sytuacja pod względem militarnym i humanitarnym. Czy niedawny atak amerykański na syryjskie lotnisko w al-Shajrat powstrzyma siły reżimu przed kolejnymi atakami z użyciem broni chemicznej?

Ian Bond, szef działu zagranicznego w brytyjskim instytucie Centre for European Reform: Reżim w Damaszku chyba za bardzo uwierzył sygnałom nadchodzącym z Waszyngtonu, że Stany Zjednoczone nie są zainteresowane usunięciem prezydenta Baszara el-Asada, a jego los powinien zależeć od samych Syryjczyków. Wzięli to za dobra monetę w przekonaniu, że mogą prowadzić wojnę wszelkimi sposobami, jakie uznają za stosowne. Tymczasem Amerykanie dopowiedzieli na atak bronią chemiczną ostrzałem syryjskiego lotniska, co było dużym zaskoczeniem. Najprawdopodobniej reżim w Damaszku nie będzie już używać broni chemicznej, ale nie wiem, czy to ma aż tak wielkie znacznie. Większość ofiar wojny w Syrii nie zginęła od broni chemicznej. Lojalna el-Asadowi armia syryjska ma wystarczająco dużo broni konwencjonalnej, by zabić wszystkich swoich przeciwników.

W 48 godzin staliśmy się świadkami kompletnej przemiany amerykańskiej strategii wobec Syrii. Niektórzy mówią, że Trump w tym czasie zrobił więcej niż Barack Obama przez cały czas swojej prezydentury. Czy to pana zaskoczyło?

Będziemy chyba musieli się przyzwyczaić do takich nagłych zakrętów jeśli chodzi o prezydenta Trumpa. Niektóre jego poglądy są ugruntowane - na przykład bardzo krytycznie odnosi się do międzynarodowego handlu i to od 35 lat. W przypadku innych zagadnień nie posiada podstawowej wiedzy i wydaje się być pod olbrzymim wrażaniem tego, co ostatnio zobaczył w telewizji. Nic dziwnego, że zdjęcia ofiar niedawnego ataku bronią chemiczną w Syrii zrobiły na nim olbrzymie wrażenie - większe niż wcześniejsze obrazy ofiar broni konwencjonalnej - nawet jeśli atakowane były szpitale czy szkoły.

Decyzja o przeprowadzeniu odwetowego ataku pana zdaniem została podjęta samodzielnie przez Trumpa czy podpowiedzieli mu to jego militarni doradcy?

Nie wiemy w jaki sposób Donald Trump korzysta ze swoich doradców, bo nie zachowuje się w stylu, do jakiego przyzwyczaili nas jego poprzednicy. W przeszłości, jeśli prezydent rozważał podjęcie interwencji militarnej, zwracał się najpierw do Narodowej Rady Bezpieczeństwa, Departamentu Obrony i sztabu dowódców. Ich zadaniem było przedstawienie różnych wariantów działania. Zawsze mieli jakieś plany awaryjne. Następnie odbywały się prywatne konsultacje z przywódcami w Kongresie, by upewnić się, że Biały Dom ma jego poparcie. Z tego, co mi wiadomo, nic z tych rzeczy tym razem się nie wydarzyło.

Niektórzy komentatorzy zauważają, że decydując cię tak szybko na interwencje militarną Donald Trump wykazał strategiczną elastyczność. Inni twierdzą, że jago o zachowanie wymyka się spod wszelkich norm.

Trudno mi to ocenić. Za wcześnie, by powiedzieć czy Donald Trump ma jakąś ustalaną strategię działania. Jeśli ten atak jest jednorazowym uderzeniem w siły reżimu al-Asada, to nie odniesie on trwałego skutku. Natomiast jeśli administracja w Waszyngtonie przedstawi jakiś wiarygodny plan procesu pokojowego w Syrii, podtrzymując jednoczenie groźbę ponownych ataków, wówczas moglibyśmy być świadkami jakieś faktycznej zmiany. Jednorazowy ostrzał wysyła mocny sygnał Damaszkowi, ale nie przybliża nas do rozwiązania konfliktu. Samo zaprzestanie używania broni chemicznej nie będzie przełomem w tej wojnie. Z powodzeniem el-Asad może dalej zabijać konwencjonalnie. 

W jaki sposób ten atak wpłynie na relacje Waszyngtonu z Moskwą? Rosjanie są w Syrii na zaproszenie prezydenta el-Asada. Zostali wprawdzie ostrzeżeni, że atak nastąpi i żaden rosyjski żołnierz w nim nie zginał. Ale to pierwsza interwencja Stanów Zjednoczonych w konflikcie w Syrii i musi wpłynąć na przeszłe relacje Waszyngtonu z Moskwa. Tym bardziej, że ostatnio wydawały się być znakomite.

Trzeba powiedzieć, że Rosjanie już wcześniej zaczęli zmieniać swe oczekiwania w stosunku do Trumpa. Byłem w Moskwie tydzień temu i odniosłem wrażenie, że już wtedy brano zapewnienia Trumpa o chęci nawiązania dobrych stosunków z prezydentem Putinem z przymrużeniem oka. Zmieniono oczekiwania. Moskwa widziała w tym jedynie ostentacyjną próbę pokazania, że jest inny od Hillary Clinton w każdym możliwym aspekcie polityki zagranicznej. Ten atak z pewnością wyrządzi poważna szkodę w stosunkach amerykańsko - rosyjskich.

Nasuwa się pytanie: co dalej? Co zrobią Waszyngton i Moskwa, już nawet nie Damaszek, bo reżim syryjski może się tylko przyglądać dalszemu rozwojowi wypadków? O czym pana zdaniem myślą teraz ludzie na Kremlu? Przecież Rosja nazwała atak na lotnisko w Syrii agresją na suwerenny kraj, innymi słowy wypowiedzeniem wojny, choć w Waszyngtonie tego wcale tak nie widzą.

Rosjanie będą chcieli wzmocnić swa obecność w Syrii. Z tego, co co wiem, rosyjska obrona lotnicza nie starała się zestrzelić nadlatujących, amerykańskich pocisków. To fakt, że są trudne do zneutralizowania, ale wszystko wskazuje na to, że Rosjanie nawet nie próbowali, choć wiedzieli, iż atak nastąpi. Są dwie możliwości: mogli być zaskoczeni, albo przekonani, że jest to jednorazowy atak i nie będzie kolejnych. Dlatego pozwolili Amerykanom na odwet w nadziei, że po nim sytuacja powróci do normy. Gdyby odpowiedzieli militarnie, sytuacja uległaby eskalacji. Amerykański sekretarz stanu Rex Tillerson wybiera się w najbliższym czasie do Moskwy. Wiele będzie zależeć od tonu tych rozmów. Jeśli wyciągnie pistolety i zażąda, by Rosjanie pozbyli się el-Asada, źle wpłynie to na przeszłe stosunki amerykańsko-rosyjskie.

Świat rożnie zareagował na amerykański ostrzał. Moskwa, wiadomo, potępiła te dziania, ale wiele państw uznało je za właściwe i proporcjonalne. 

Reakcje w Europe i takich krajach jak Australia były pozytywne. Myślę, że z ulga przyjęto to, że Donald Trump zaczyna postępować w bardziej konwencjonalny sposób. Ale na przykład Chiny już mniej entuzjastycznie zareagowały na ten atak. Im bardziej łagodna będzie reakcja Pekinu, tym bardziej Trump będzie przekonany, że udało mu się zachować właściwe proporcje w odwecie na atak bronią chemiczną. Ale Chińczycy równie dobrze mogą to przyjąć jako sygnał dla ich sojuszników w Korei Połnocnej, że Donald Trump nie boi się stawić czoła trudnym wyzwaniom, szczególnie gdy czuje, że interesy Stanów Zjednoczonych są zagrożone.

Tym bardziej, że niedawno ostrzegł reżim w Pjongjangu, że może się z nim rozprawić.

Problemu Korei Północnej nie da się łatwo rozwiązać. Gdyby tak było, zrobiłby to już dawno Barack Obama, George W. Bush czy Bill Clinton. Donald Trump wydaje się zgrywać większego szeryfa, ale powinien pamiętać, że jego sojusznicy w Seulu są w zasięgu ostrzału artyleryjskiego z północy półwyspu. Zanim amerykańskie pociski zniszczą północnokoreańskie instalacje nuklearne, na Seul polecą stamtąd rakiety. Ponieważ północnokoreańska gospodarka znajduje się w zupnym odosobnieniu, jest znacznie mniej podatna na sankcje, które mógłby zostać narzucone na Pjongjang. Dotychczas Koreańczycy radzili sobie importując materiały w minimalnym zakresie i nie bali się żadnych sankcji.

Jednym z najważniejszych zagadnień globalnej polityki jest walka z tzw. Panstwem Islamskim. Działa miedzy innymi na terenie Syrii. Czy interwencja Amerykanów komplikuje wspólny front działań przeciwko ISIS?

Nigdy nie było takiego frontu. Wato pamiętać, że Syria odegrała ważną rolę w powstaniu tzw. Państwa Islamskiego. W 2011 po wypuszczaniu z więzień, radykalni islamiści stali się pierwszym pokoleniem bojowników ISIS. Damaszek nie gdy nie miał czystych motywów, jeśli chodzi o ich zwalczanie. Częściej wojska reżimu atakowały bardziej umiarkowanych rebeliantów przeciwnych Damaszkowi niż ultrareligijnych islamistów. Podobnie robią to wojska rosyjskie obecne w Syrii. Wcześniej stosowały tę samą taktykę w Czeczenii. Najpierw rozprawili się z umiarkowaną opozycją, a potem twierdząc, że nie ma z kim prowadzić rozmów przy stole, wykończyli radykałów. Tak dzieje się teraz Syrii. Nie przypuszczam, że to się zmieni po tym jednorazowym ataku Amerykanów. Bojownicy tzw. Państwa Islamskiego będą na końcu listy.

Czy zwykli ludzie w regionach kontrolowanych przez rebeliantów po ataku Amerykanów mogą odetchnąć z ulga?

Jeśli codziennie komuś lecą na głowę bomby to wydaje mi się, że nie ma to znaczenia, czy zawierają konwencjonalny ładunek czy chemiczny. Broń chemiczna to specyficzne tabu - pamiętam o doświadczeniach z pierwszej wojny światowej i rozumiem, skąd to się bierze. Faktem jest jednak, że setki tysięcy ludzi zginęły w Syrii nie w wyniku zastosowania broni chemicznej lecz konwencjonalnej. Broń konwencjonalna daje większe szanse przeżycia, ale tak naprawdę tyko wdrożenie wiarygodnego procesu pokojowego może uratować Syryjczyków, a nie jednorazowy atak Amerykanów.