Odpowiedź na pytanie, ile pieczeni przy jednym ogniu Donald Trump mógł upiec decyzją o nocnym bombardowaniu syryjskiej bazy lotniczej, jest prosta. Wiele. Bardzo wiele. Fakt, że to posunięcie kogokolwiek mogło zaskoczyć, jest najlepszym dowodem impasu, w jakim polityka amerykańska znalazła się pod rządami Baracka Obamy. Fakt, że do niego doszło, wskazuje na to, że wola przełamania tego impasu jest czymś więcej niż tylko wyborczym hasłem. Prezydent USA dał sygnał, który zostanie odebrany praktycznie wszędzie.

Odpowiedź na pytanie, ile pieczeni przy jednym ogniu Donald Trump mógł upiec decyzją o nocnym bombardowaniu syryjskiej bazy lotniczej, jest prosta. Wiele. Bardzo wiele. Fakt, że to posunięcie kogokolwiek mogło zaskoczyć, jest najlepszym dowodem impasu, w jakim polityka amerykańska znalazła się pod rządami Baracka Obamy. Fakt, że do niego doszło, wskazuje na to, że wola przełamania tego impasu jest czymś więcej niż tylko wyborczym hasłem. Prezydent USA dał sygnał, który zostanie odebrany praktycznie wszędzie.
Prezydent USA Donald Trump /MICHAEL REYNOLDS /PAP/EPA

Można dopatrywać się oczywistych wewnętrznych motywów tej decyzji. Prezydentura Donalda Trumpa nie przebiega tak gładko, jak to sobie być może wyobrażał. Dla nas jednak uwarunkowania międzynarodowe są istotniejsze. Podstawowe z nich to fakt, że Ameryka odzyskuje właśnie inicjatywę strategiczną w miejscu, którego - nawet gdyby chciała - porzucić nie może. Inicjatywy tej nie miała od chwili słynnej czerwonej linii prezydenta Obamy, której przekroczenie przez prezydenta Baszara el-Asada nie doprowadziło do żadnej reakcji. To wtedy Władimir Putin wstawił nogę w drzwi, zaproponował deal w sprawie oddania przez Damaszek broni chemicznej i wymanewrował Waszyngton po raz pierwszy. Drugi raz pokazał, na co go stać, wprowadzając do Syrii swoje samoloty i istotnie przechylając szalę wojny domowej na korzyść Asada.

Dla wszystkich, których bierność Waszyngtonu wobec sprytu Moskwy w Syrii niepokoiła, wydarzenia minionej nocy są istotne, nawet jeśli tak naprawdę nie wiadomo, co Trump dalej zamierza. Putin dzięki zaangażowaniu tam rosyjskich żołnierzy za jednym razem umocnił się na Bliskim Wschodzie, pokazał wszystkim, że pod jego skrzydłami zaprzyjaźnieni dyktatorzy mają się dobrze, ale też przetestował sprzęt wojskowy i na swój sposób zaprezentował go krajom potencjalnie zainteresowanym jego kupnem. Waszyngton teraz wraca do gry i pokazuje, że nie zawaha się użyć siły, jeśli uzna to za stosowne.

Dokonuje tego przy okazji w chirurgiczny i najbardziej bezpieczny z możliwych sposób. Ma mocny pretekst w postaci ataku chemicznego na bezbronnych cywilów, do minimum jednak ogranicza straty przeciwnika. Damaszek i Moskwa wygłaszają wprawdzie ostre słowa krytyki, ale to od dokładnej kalkulacji będzie zależało, jakie z tego ataku wyciągną wnioski. Choć ciśnienie zapewne Asadowi i Putinowi podskoczyło, szczerze mówiąc, nie muszą nawet nadmiernie nerwowo reagować. Trudno nie zauważyć zresztą, że zarówno ci, którzy widzą w Trumpie przeciwnika Władimira Putina, jak i ci, którzy uznają go za tajnego sojusznika, zapewne będą wydarzenia tej nocy interpretować jako potwierdzenie... swoich opinii. Prezydent USA mógł bowiem zarówno nadepnąć prezydentowi Rosji na odcisk, jak i tylko udać, że nadeptuje, by nieco osłabić wrażenie towarzyszące tropieniu rosyjskich wątków w jego otoczeniu.

Na tym zresztą nie koniec. Komu jeszcze poza Asadem i Putinem Donald Trump chciał coś powiedzieć? Łatwiej byłoby odpowiedzieć, komu nie chciał, bo tak naprawdę - jak uważam - powiedział niemal wszystkim. Mam na myśli między innymi światową opinię publiczną, silnie wzburzoną zdjęciami zagazowanych ofiar, która w ostatnich dniach oczekiwała wręcz, że ktoś coś z tym zrobi. Mam na myśli ONZ, która w sprawie Syrii nie po raz pierwszy w swej historii potwierdziła, że do niczego się nie nadaje. Mam oczywiście na myśli także goszczącego u prezydenta Trumpa na Florydzie prezydenta Chin Xi Jinpinga, który przynajmniej ma szansę swoją opinię wyrazić bezpośrednio.

Nie sposób pominąć tu dwóch państw, zaliczonych kiedyś przez prezydenta George'a W. Busha do słynnej "osi zła": Iranu i Korei Północnej. Biały Dom prezydenta Trumpa niedwuznacznie dawał Teheranowi do zrozumienia, że w sprawie porozumienia nuklearnego nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Teraz ajatollahowie muszą swoje zaangażowanie w projekty sprzeczne z amerykańskimi interesami jeszcze poważniej rozważyć. W przypadku Korei Północnej sprawa jest jeszcze bardziej czytelna. Napięcie między oboma krajami gwałtownie ostatnio wzrosło, a sam Donald Trump jednym tchem wymieniał Bliski Wschód i Koreę Północną jako miejsca, gdzie jego poprzednik Barack Obama zostawił bałagan. Trump zapowiedział, że to posprząta, i atakiem w Syrii dał reżimowi Kim Dzong Una zdecydowany sygnał, że nie rzuca słów na wiatr. Otwarty atak na Pjongjang byłby niezmiernie ryzykowny, atak na Syrię był prostszy, a przekaz i tak ma okazję się utrwalić.

Na koniec wreszcie, działanie prezydenta Trumpa jest też sygnałem w stronę rozrzuconych po świecie sojuszników, także europejskich sojuszników z NATO. I to zarówno sojuszników zainteresowanych silniejszą obecnością Ameryki w Europie, jak i tych... zainteresowanych mniej. Z naszego punktu widzenia uważam go za sygnał dobry. Nawet jeśli nie uśmierza obaw co do nieprzewidywalności obecnej administracji, a nawet można uznać, że je jeszcze zwiększa, wskazuje, że owa nieprzewidywalność może teraz grać na naszą korzyść.