Przed nami spotkanie 16 szefów rządów krajów, które walczą o politykę spójności w budżecie UE na lata 2014-2020. Czemu ma służyć spotkanie z tak wieloma przywódcami, skoro premier Donald Tusk zamierza walczyć zaledwie o 400 miliardów złotych z unijnego budżetu, choć to poniżej naszych wcześniejszych założeń i ofert Komisji Europejskiej?

Takie spotkanie ma na pewno wywołać efekt propagandowy w kraju. Premier pręży muskuły, wszyscy widzą, że walczy. To oczywiście dobrze, że walczy. Warto pokazać w Brukseli przed negocjacjami, że w klubie spójności jest 16 państw, że popierają nas szef Komisji Europejskiej i przewodniczący Parlamentu Europejskiego. Z poprzednich tego typu negocjacji pamiętam jednak, że takie koalicje już w czasie rokowań długo się nie utrzymywały. Wszyscy kolejno się wykruszają, bo zostają przekupieni za niewielkie pieniądze. W pierwszej kolejności wyłamują się Rumunia, Bułgaria, potem Węgry... Na placu boju pozostaje Polska, bo kosztuje najwięcej.

I teraz pytanie, czy premier Tusk będzie walczyć o więcej czy tylko o te 400 miliardów złotych, które stanowi minimum naszych możliwości. Innymi słowy, czy to tylko "zabezpieczanie tyłów" w kraju czy rzeczywiście strategia negocjacyjna. Mam nadzieję, że chodzi tylko o to pierwsze. Źle by było, gdyby polski premier jeszcze przed negocjacjami rezygnował z gigantycznych pieniędzy.

Tusk mówił w Sejmie o dodatkowych 100 miliardach złotych na rolnictwo. Tymczasem Komisja Europejska w swojej okrojonej propozycji oferuje nam 142 miliardy (34,5 miliarda euro). Nawet Niemcy nie sądzili, że to nam wystarczy.