We wtorek Bruksela, w środę Berlin, w czwartek ponownie Bruksela, w piątek spotkanie z prezydentem Francji w Warszawie. Tak ma wyglądać w najbliższych dniach europejska ofensywa Donalda Tuska. Cel: przekonanie europejskich partnerów do skonstruowania jak największego budżetu Unii. W kalendarzu spotkania z Angelą Merkel, Martinem Schulzem, Jose Manuelem Barroso i Hermanem Van Rompuyem. Powstaje jednak zasadnicze pytanie: z jakimi argumentami premier wyrusza na podbój Europy?

Odpowiedź na nie nie jest prosta, bo z piątkowego wystąpienia Donalda Tuska wynika, że zadowolimy się najgorszą dla Polski propozycją prezydencji cypryjskiej, a nawet jeszcze mniejszymi pieniędzmi. Premier mówił, że walczymy o 400 miliardów złotych, ale nie dodał, że to suma z Europejskiego Funduszu Spójności i dorzucone do niej pieniądze na rolnictwo. Najwyraźniej Tusk zapomniał, że jeszcze niedawno obiecywał z tych dwóch źródeł 480 miliardów złotych. Tyle dawała nam Komisja Europejska, a my ten komisyjny plan popieraliśmy.

Dziś nawet Cypryjczycy proponują nam więcej niż polski premier. Ich propozycja po przeliczeniu na złotówki to około 440 miliardów.

Politycy opozycji sejmowe wystąpienie szefa rządu okrzyknęli kapitulacją i wywieszeniem białej flagi jeszcze przed rozpoczęciem właściwych negocjacji. Ja odczytuję to jako chwyt marketingowy na użytek krajowy. Ponieważ uzyskanie obiecanych w kampanii wyborczej 300 miliardów złotych na spójność jest zagrożone, to premier dorzuca rolnictwo i mówi Polakom, że teraz walczymy o 400 miliardów. Potem dostaniemy nieco więcej, więc rząd ogłosi sukces i być może nikt nie będzie pamiętał o wcześniejszych obietnicach...