Jeszcze dwa tygodnie temu amerykańska administracja przewidywała, że kilka dni bombardowań Afganistanu i jeden lub dwa wypady sił specjalnych wystarcza by wywołać w tym kraju powstanie sprzeciw talibom - pisze "The Los Angeles Times". Liczono na plemiona południa, zwolenników wygnanego króla, czy wreszcie siły opuszczające słabnący Taliban. Nic takiego na razie się nie stało.

Zdaniem dziennika dwóm elementom kampanii – wojskowemu i politycznemu brakuje synchronizacji. O ile wojna w powietrzu, a teraz i na ziemi przebiega zgodnie z planem. Wysiłki na rzecz podkopania Talibów od wewnątrz są na razie mało efektywne. Można powiedzieć, że taka jest kultura tego kraju, że czas tam po prostu biegnie wolniej. Nie zmienia to jednak faktu, że nadzieje, że opozycyjne oddziały pomogą wojsku amerykańskiemu, szybko się nie spełnią. To miała być szybka wojna na cztery fronty. Amerykańskie naloty z powietrza, Sojusz Północny, były król budujący zręby nowego rządu, wreszcie siły specjalne zajmujące się tropieniem bin Ladena. Tymczasem próby nakłonienia pasztunów do działania idą opornie. Plemiona te równie mocno jak Talibom nie wierzą sobie samym. Szybkiej ofensywy samego Sojuszu na Kabul nikt nie chce, a staranie króla trafiają na opór. Tymczasem zbliżająca się zima, a z nią Ramadan już bliżej.

Foto Al-Jazeera

10:00