Koniec pechowej misji wojskowego samolotu uziemionego przez Rosjan. AN-26 przyleciał z Rostowa nad Donem, gdzie tkwił 2 dni. Samolot leciał na odwołane natowskie manewry do Baku.

Żołnierze nie czują się winni zaistniałej sytuacji. Twierdzą, że informacja o odwołaniu ćwiczeń utknęła, ale do tej pory nie wiadomo gdzie – tłumaczy szef misji, kapitan Janusz Ogrodnik. Nie wiedziałem. Ja się dowiedziałem w dniu wczorajszym, że ćwiczenia są odwołane. Otrzymałem informację od komendanta uczelnii - dodaje.

W drodze do Azerbejdżanu samolot z 22 osobami na pokładzie miał międzylądowanie w Rostwie; tam go zatrzymano. Polacy od poniedziałku czekali na zezwolenie na przelot od rosyjskiego Głównego Komitetu Celnego. Do dziś nie wiadomo, dlaczego dokumentu nie było.

Co więcej – jak mówił korespondentowi RMF dyżurny celnik z lotniska w Rostowie – samolot mógł odlecieć znacznie wcześniej. Problem w tym, że załoga miała kłopoty z ustaleniem celu podroży. Oni nie wiedzą, dokąd lecieć, czy do Baku, czy też z powrotem do Polski. W tej sprawie kontaktowali się z dowództwem w kraju - dodaje.

W Warszawie całe zamieszanie komentuje się tym, że manewry NATO zostały odwołane w ostatniej chwili. Do wczorajszego południa wojskowi rzeczywiście byli przekonani, że nasz samolot leci do Azerbejdżanu. Potem niemal z 24-godzinnym opóźnieniem dotarło, że NATO manewry odwołało. Sojusz przyznaje, że zrobił to w ostatniej chwili i przedstawiciele niektórych państw zdążyli nawet dolecieć do Baku.

Najwyraźniej jednak to że resort wie, że manewrów nie ma i samolot należy ściągnąć do kraju, nie oznacza wcale, że wie o tym załoga.

Ciekawe także, ile kosztował postój Polaków w Rostowie i kto za niego zapłaci? Bo ktoś przecież zawieruszył dokument przewozowy...