Za dwa dni wybory parlamentarne. Niewykluczone, że po nich czeka nas polityczny galimatias. Może się bowiem okazać, że choć więcej głosów dostała jedna partia, to w sejmowych mandatach przewagę będzie mieć druga. Kto wówczas stanie na czele rządu?

Taki scenariusz jest całkiem prawdopodobny. Aby do niego doszło, różnica między zwycięzcami - czyli PiS-em a Platformą - musiałaby być niewielka; najwyżej 2-procentowa. A przecież w sondażach obie partie idą łeb w łeb.

Polski system przeliczania głosów na mandaty jest wielce zagmatwany. W przypadku takiego „prawie remisu” może być tak, że w małych okręgach niewielkie różnice będą konsekwentnie przechylały szalę zwycięstwa na którąś ze stron i wówczas - jak tłumaczy socjolog i szef polskiej grupy badawczej - Marcin Palade - w skali kraju może dojść do sytuacji, w której zwycięzca głosowy, będzie przegranym mandatowym.

Kto wówczas zostanie premierem? Zwycięzca „mandatowy” czy „głosowy”?

Podobno partie wzięły pod uwagę ten wariant i umówiły się, że za wygranego uważa się tego, który ma więcej poselskich mandatów. Trudno jednak uwierzyć, by w razie tej głosowo-poselskiej gmatwaniny wszystko szło gładko i by nie pojawiały się wzajemne pretensje. Zwłaszcza że - jak wiadomo - przynależność klubowa posłów to rzecz mocno niestała i chybotliwa.