Listy oczekujących na leczenie, chociaż powinny działać wszędzie, nie działają; wiele szpitali nigdy nie zaczęło stosować wprowadzonych w ubiegłym roku przepisów – pisze „Rzeczpospolita”. Do Rzecznika Praw Obywatelskich trafia mnóstwo skarg na system kolejkowy.

Obowiązek prowadzenia list kolejkowych wprowadzono w styczniu ubiegłego; pacjenci skarżyli się bowiem, że przy ustalaniu terminu operacji często nagabywani są o łapówki. Jak się jednak okazuje, system ten działa – delikatnie mówiąc – wadliwie.

Pacjentka dużego warszawskiego szpitala napisała, że zanim poddano ją zabiegowi, wykonano go u trzydziestu osób, które były za nią na liście oczekujących. Teoretycznie szpital może przyjąć pacjenta poza kolejnością, a tylko gdy zagrożone jest jego życie lub zdrowie. W tym wypadku tak nie było – mówi Tomasz Gellert z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich. Takich skarg jest znacznie więcej - dodaje.

Działaniem przepisów o prowadzeniu list oczekujących zajęła się już Fundacja Stefana Batorego. Zdaniem specjalistów system działa fatalnie, a pacjenci nie są informowani o swoim miejscu na liście. Przepisy o kolejkach wprowadzono m.in. po to, żeby pacjenci mogli sprawdzać, w którym szpitalu są najkrótsze (każda placówka podaje NFZ długość kolejki, a NFZ publikuje dane w Internecie).

W praktyce te informacje nic pacjentom nie mówią. I tak nie wiedzą, czy jeśli przed nimi czeka 50 osób, to zostaną przyjęci za tydzień czy za trzy miesiące - komentuje Wiktor Górecki z Centrum Informatycznego Ochrony Zdrowia.

Poza wyjątkami, nie warto informować pacjenta, ile czeka się na konkretny zabieg, ale jak długo poczeka na przyjęcie na oddział - uważa Andrzej Strug, informatyk i były pracownik centrum. Jego zdaniem łatwiej byłoby kontrolować kolejkę, a także ograniczyć korupcję, gdyby przychodnie i szpitale publikowały numer ostatniego przyjętego pacjenta z listy oczekujących.