"W momencie, w którym Rosja zaatakowała Ukrainę, siedziałem w domu. Wojna wybuchła w czwartek, prezydent (Wołodymyr) Zełenski ogłosił formowanie legionu międzynarodowego. W poniedziałek poszedłem do ukraińskiej ambasady, we wtorek dostałem instrukcje, a w środę byłem na Ukrainie" - mówił w Porannej rozmowie w RMF FM pan Jurek, polski ochotnik, który walczył po stronie naszych wschodnich sąsiadów.

Pan Jurek - jak opowiadał - po dłuższym pobycie na froncie został ranny. Podczas działań w obwodzie charkowskim strzelił do niego rosyjski czołg.

Niestety, podczas zasadzki na rosyjski czołg nie trafiłem tego pojazdu. Czołg wystrzelił w moją stronę. Pocisk spadł ok. 20-30 metrów przede mną, zostałem ranny odłamkami w nogę. W efekcie fali uderzeniowej przewróciłem się i złamałem dwa palce - relacjonował.

Polski ochotnik poinformował, że na Ukrainie stracił dwóch przyjaciół - Tajwańczyka i Japończyka. Zginęli w podobny sposób - też strzelał do nich czołg - powiedział.

"W szpitalu widzi się ogrom tego piekła"

Pan Jurek został przez kolegów przetransportowany do szpitala polowego. Jak wspomina, pobyt tam, a następnie w szpitalu w Charkowie był "najgorszym czasem podczas jego pobytu na wojnie".

Nawet nie zasnąłem w szpitalu. Modliłem się o to, żebym mógł przespać się w lesie, jak to miało miejsce wcześniej. (...) Wolałem las niż łóżko szpitalne. To, co się dzieje w szpitalach na Ukrainie (...), to człowiek dopiero w tym momencie widzi skalę tej wojny, tragedię tego narodu, co tak naprawdę tam się wydarzyło - przekazał. Szpital mną wstrząsnął. Tam się widzi ogrom tego piekła - dodał.

Jak teraz pojedzie się do większego ukraińskiego miasta, to widzi się ludzi z protezami, bez kończyn. W tym szpitalu opatrzono mnie raz przez półtorej dnia. Nikt się mną nie interesował - nawet tego nie wymagałem. Trafiają tam ludzie z takimi przypadkami, że człowiek nie jest w stanie zasnąć czy normalnie funkcjonować - opisywał.

"Nie starczyło mi odwagi, żeby zadzwonić do ojca"

Skąd pan Jurek znalazł się na froncie w Ukrainie? Rozmówca Roberta Mazurka nie był wcześniej zawodowym żołnierzem.

Wcześniej pracowałem w Warszawie jako ochroniarz. (...) Żaden zawodowy polski żołnierz nie może wyjechać na Ukrainę. Mogą wyjechać tylko cywile bądź byli żołnierze - wszyscy, którzy nie są związani kontraktem z polską armią - poinformował.

Gość Porannej rozmowy z RMF FM powiedział, że o swojej decyzji dotyczącej wyjazdu na Ukrainę poinformował tylko ojca i to wtedy, kiedy był już w okolicach Kijowa. Ojcu zostawiłem wiadomość. Nie starczyło mi odwagi, żeby zadzwonić - dodał.

"Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie wojnę"

Jak wyglądał pierwszy etap wojny oczami polskiego ochotnika?

Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie wojnę. Na początku, wiadomo, była partyzantka - nie było sztywnej linii frontu, nie było linii okopów. Na początku wszystkim zależało, żeby Rosjanie nie zdobyli Kijowa i takie też było nasze zadanie, żeby zatrzymać rosyjskie kolumny. Gdy to się skończyło, pojechałem do Donbasu. Później wróciłem na chwilę do Polski i pojechałem z powrotem pod Charków - relacjonował.

Pan Jurek przyznał, że życie w okopach wyobrażał sobie zupełnie inaczej. Człowiek stara się wykopać jak najmniejszy dół, na wzór własnego grobu. I w tym miejscu śpi - powiedział.

Przyznał, że na froncie nie ma też bieżącej wody. Bywało tak, że człowiek się przez tydzień nie kąpał - opowiadał.

"Na froncie nie myśli się o tym, czym się kogoś zabije"

Robert Mazurek pytał też, co czuje człowiek stając twarzą w twarz z wrogiem. Jakby pojechał pan tam i zobaczył tragedię tego narodu, co się stało, i kilku pana znajomych by zginęło, zanim pociągnąłby pan za ten spust, to nie myślałby pan w ogóle o tym. Człowiek nie myśli o tym, czy kogoś zabije, czy nie. Traktuje to w charakterze likwidacji wroga, likwidacji przeciwnika. Niestety, jeżeli nie oni, to my. Człowiek traktuje to w ten sposób - walczy o swoje życie - mówił pan Jurek.

Polak zdradził, że w Legionie Międzynarodowym, w ramach którego walczył, są ludzie z całego świata - z USA, Japonii, Tajwanu, Australii. Przylecieli z odruchu serca, nikt nie poleciał tam w celach zarobkowych - dodał.

Jeśli chodzi o Polaków, to - według niego - jest ich maksymalnie 25. Jestem o tym święcie przekonany, ponieważ od jakiego czasu pomagam tym ludziom - podkreślał.

350 złotych za dzień walki na froncie

Pan Jurek relacjonował też, że początkowo, gdy zjawił się w Ukrainie, nie otrzymywał żadnych pieniędzy za swe zaangażowanie.

Później to zostało uregulowane. To też zależy od tego, w jakim batalionie ukraińskim kto służy, bo w niektórych batalionach do dnia dzisiejszego jest tak, że ludzie nie dostają za to pieniędzy. W Legionie Międzynarodowym dostaje się 1000 hrywien - 120 złotych dziennie za przebywanie na poligonie, szkolenie, przybywanie poza linią frontu. 3000 tysiące hrywien - 350 złotych dziennie dostaje się za 24 godziny przebywania w lesie - opowiadał Polak.

"Miałem z Rosjanami rachunki do wyrównania"

Pytany, co przesądziło o wyjeździe do Ukrainy, przyznał, że miało to między innymi związek z historią jego rodziny. Od zawsze miałem rachunki do wyrównania z Rosjanami. Zabili mi kiedyś pradziadka, skrzywdzili mój kraj - Polskę. Zobaczyłem, co tam się dzieje - na początku w telewizji, w mediach. Drugiego dnia wojny pojechałem na granicę, bo koleżanka mnie poprosiła, żeby tam mamę z siostrą zabrać. Tam też zobaczyłem jak to wygląda i - tak jak mówię - w niedzielę prezydent Zełenski ogłosił formowanie Legionu Międzynarodowego i w środę z rana tam byłem - relacjonował mężczyzna.

Jak mówił, Ukraińcy przyjęli go z życzliwością, podobnie jak ochotników z innych krajów. Na początku byli zdziwieni co my tam robimy. Jak przekroczyłem granicę, to nie wiedzieli po co tam przyjechałem. Miałem numery kontaktowe, potem policja ukraińska mnie skontaktowała z wojenkomatem (komisariatem wojskowym - przyp. red.), zawiozła mnie tam i tak to się potoczyło - mówił pan Jurek.

Jak Ukraińcy przyjęli wizytę trzech premierów na początku wojny?

Polak przyznał ponadto, iż na Ukraińcach duże wrażenie zrobiła marcowa wizyta w Kijowie trzech premierów: Mateusza Morawieckiego, Petra Fiali z Czech oraz Janeza Jansy ze Słowenii (w delegacji był również prezes PiS, ówczesny wicepremier Jarosław Kaczyński). To było bardzo motywujące dla wojska ukraińskiego. Nie wiem, jak naród ukraiński do tego podszedł, ale żołnierze w okopach odebrali to tak, że jeżeli premier rządu polskiego nie boi się tam pojechać w takim momencie, to jest dobrze. Ukraina walczy i się nie podda - podkreślał pan Jurek.

Uważam, że to był jeden z takich pozytywnych sygnałów wysłanych przez Zachód po tym, jak Zełenski nie uciekł z Kijowa - dodał.

"Chcę jeszcze wrócić na front"

Polak zdradził, że chciałby jeszcze wrócić na front. Obecnie - po dwóch pobytach, podczas których walczył z Rosjanami - zajął się pomocą dla swych rodaków, którzy tam teraz przebywają. Są dobrzy ludzie, którzy pomagają Polakom tam walczącym. Wożę pomoc dla moich kolegów z Polski. Pomagają nam i środowiska narodowe, i środowiska lewicowe, i fundacja Otwarty Dialog, i Ruch Narodowy, i polscy kibice - wyliczał pan Jurek.

Opracowanie: