Świat zachodu od dłuższego czasu ma problem z Iranem. Reżim Mahmuda Ahmadineżada bez większego skrępowania kontynuuje swój program atomowy. Oficjalnie to program cywilny, według zachodu – najprawdopodobniej militarny. Zagraniczni inspektorzy z Międzynarodowej Agencji Energetyki Atomowej nie mają czego szukać w Teheranie. Zachód grozi wojną, Iran odpowiada że reakcja będzie stanowcza. Dziś pojawiło się jednak nowe rozwiązanie tego problemu: okrutne i makabryczne. W porannym wywiadzie dla dziennika Haaretz wicepremier Izreala Avigdor Lieberman opisał nowy scenariusz dla Iranu: sankcje, które doprowadzą do rewolucji.

Opozycyjne demonstracje, które miały miejsce w czerwcu 2009 roku wrócą ze znacznie większą siłą - mówi w wywiadzie Lieberman. - To będzie irańska wersja rewolucji w stylu (egipskiego - red.) placu Tahrir. (...) Młode pokolenie ma dość bycia zakładnikiem władzy i poświęcania swojej przyszłości - dodaje izraelski polityk.

Z tej wypowiedzi wynika, że sposobem na pokonanie Iranu jest doprowadzenie do jak najostrzejszych sankcji. One z kolei miałyby spowodować protesty, które doprowadzą do obalenia rządu Ahmadineżada. Dla Stanów Zjednoczonych i Izreala to wydaje się plan wymarzony. Nie trzeba wprowadzać wojsk, nie trzeba iść na wojnę. Niestety koszt tego będzie straszliwy. Ahmadineżad i jego gwardia Strażników Rewolucji władzy tak łatwo nie oddadzą, trzeba spodziewać się masakry takiej jaką w Libii przeprowadził Kaddafi i jakiej w syryjskim Aleppo dokonuje właśnie Baszar Al-Assad.

Zachód, widać, za bardzo się tym nie przejmuje. Izrael chciałby natychmiast zakończyć irański program atomowy, który zagraża Jerozolimie, ale jest na to za słaby. Amerykanie, też chętnie by pomogli izraelskiemu sojusznikowi, ale zwłaszcza w roku wyborczym nie mają ochoty iść na kolejną wojnę.

Przypomnę też ostatnie słowa Zbigniewa Brzezińskiego, byłego doradcy amerykańskiego prezydenta Jimmy’ego Cartera: Rozpoczęcie tego konfliktu nie zależy tylko od decyzji amerykańskiej. Decyzję Izraela, jeżeli to nastąpi, będą powzięte tylko przez kilka jednostek: premiera, ministra obronnym, ewentualnie paru innych politycznie skrajnych polityków. Większość Izraelczyków, tak jak większość społeczności żydowskiej w Ameryce wojny nie chce, ale ta wojna może nastąpić. To co ta niewielka grupa chce zrobić to jest coś więcej niż izraelski atak na Iran. Oni chcą, ze zrozumiałych względów, wciągnąć Amerykę w ten konflikt. A wciągnięcie Ameryki oznacza zniszczenie potencjału wojennego Iranu przez Amerykę. Izrael sam tego zrobić nie może - mówi Zbigniew Brzeziński. Dodaje, że ta wojna szybko rozlałaby się na inne kraje regionu.

Wejście izraelsko-amerykańskich wojsk do Iranu umożliwiłoby także Rosji nieskrępowane wejście do Gruzji, a we wspólnocie muzułmańskiej na świecie wywołałoby gniew. Fala terroru i zamachów mogłaby do nas nadejść z nową mocą. Iran ma przecież potężną bazę myślicieli i ideologów Dżihadu. Poważnym problemem jest także gospodarka. Wojna w Iranie z pewnością doprowadziłaby do blokady kluczowej z punktu widzenia ropy cieśniny Ormuz i silnego wzrostu jej cen.  

To pokazuje, że nikt na wojnę nie chce się wybierać. Lepiej doprowadzić zwykłych Irańczyków do rewolucji i to niech oni załatwią sprawę. Jeżeli Ahmadineżad postanowi krwawo stłumić rewoltę, to trudno, świat zachodu nie musi przecież interweniować tak jak nie interweniował w Syrii. Sumienie i krew na rękach to dla polityków drugorzędny problem.

Oczywiście trzeba pamiętać, że wieszczący rewolucję w Iranie, izraelski wicepremier, minister spraw zagranicznych to polityk radykalny. Avigdor Lieberman słynie z ostrego języka i nawołuje do wyniszczenia Palestyny. Istnieje jednak ryzyko, że zachód może podchwycić jego plan jako najkorzystniejszy.