„Dzisiaj na stole jest ponad 300 miliardów złotych dla Polski. Ta kwota raczej będzie szła w kierunku zmniejszenia” – mówi o unijnych negocjacjach ws. budżetu ekonomista Ryszard Petru. Dodaje, że na miejscu premiera Tuska zgodziłby się na propozycję Hermana van Rompuya, zgodnie z którą Polska miałaby dostać niecałe 74 miliardy euro. Brytyjczycy odrzucają ten wariant nie dlatego, że nas nie lubią, tylko dlatego, że ich opozycja mówi: "Tnijcie! Jak nie potniecie, to będzie wam nieprzyjemnie w domu" – podkreśla.

Krzysztof Berenda: W Brukseli walczymy o 300 miliardów złotych. Tak najprościej: po co są nam te pieniądze?

Ryszard Petru: One nam są potrzebne po to, żeby Polska była bogatszym krajem niż jest teraz i żeby kontynuować to, co przez ostatnie siedem lat miało miejsce: budowa infrastruktury, kolei plus inwestycje w naukę. Jesteśmy w połowie drogi, stąd ta druga perspektywa jest tak dla nas ważna.

Te pieniądze mają według pana jakiś wpływ na nasze pensje, emerytury, na bezrobocie?

Na zatrudnienie mają, oczywiście. Po pierwsze, tworzą nowe miejsca pracy - no bo przy budowie dróg ludzie pracują - ale co więcej, otwarcie autostrady z Warszawy do Berlina spowodowało, że szybciej się jedzie, niższe są koszty, powstaje cała masa nowych biznesów. Wpływ na gospodarkę jest bardzo duży, nie każdy jest łatwo policzalny. Tak naprawdę my nie mamy możliwości na tym etapie rozwoju zmarnować tych pieniędzy.

A co, jeżeli nie dostaniemy tyle, ile chcemy, nie dostaniemy tych 300 miliardów? Czeka nas głęboki kryzys?

Ale moment. Oni mają w tym momencie w Brukseli znaleźć kompromis, jeżeli go nie znajdą, to nie znaczy, że to już koniec świata jest. Kolejna dyskusja prawdopodobnie odbędzie się w grudniu, być może jeszcze kolejna w lutym, a jak nawet Brytyjczycy zawetują, to mamy w tym momencie budżety roczne. To ma tę wadę oczywiście, że jeśli chcemy robić jakąś inwestycję siedmioletnią, a mamy tylko budżet roczny, to mamy dużą niepewność, czy będziemy ją w stanie sfinansować. Dlatego takie budżety roczne, tzw. prowizorium jest bardzo niekomfortowe i ciężko się w takich warunkach realizuje projekty inwestycyjne.

No dobrze, ale nie dziś, nie za miesiąc, nie za trzy miesiące, dostaniemy mniej niż te 300 miliardów. Będzie źle? To jest coś, czego powinniśmy się obawiać?

Ale ile? No wie pan, 298 miliardów?

Nie, ale jak dostaniemy 200 miliardów na przykład.

Nie no, 200 miliardów to byłby duży spadek w stosunku do tego, co mieliśmy dotychczas. To byłoby negatywne dla wzrostu, oznaczałoby, że z części inwestycji trzeba by zrezygnować. Wydaje mi się, że tego wariantu nie ma. Gdyby większość krajów Unii Europejskiej chciała dać 200 miliardów, to by dzisiaj to 200 miliardów było na stole. Dzisiaj na stole jest powyżej 300. To Brytyjczycy akurat nie chcą tych 300, a nie pozostali.

Dobrze. Obaj nie jesteśmy politykami, patrzymy za to na pieniądze. Jeżeli porównamy portfele Polaków, Niemców, Francuzów, zwłaszcza Brytyjczyków, komu te pieniądze potrzebne są bardziej: nam czy im?

Ale oczywiście, że nam. Natomiast oni też w części z tych pieniędzy korzystają. Najbardziej korzystają Niemcy, bo w interesie Niemiec jest bogata Polska, w której mogą robić biznesy, która od nich importuje. Natomiast pamiętajmy o tym, że część pieniędzy idzie również na kraje południa, pan podał przykład Wielkiej Brytanii, ale przypomnijmy sobie: Hiszpania, Grecja, one też część tych pieniędzy chcą. Druga duża część budżetu unijnego idzie na rolnictwo, 40 procent, idzie na dopłaty do rolników, bogatych rolników francuskich, bogatych rolników włoskich. Taka jest Unia Europejska i nam naprawdę chodzi o to, żeby plan Marshalla, który nie był zrealizowany po wojnie, był kontynuowany w perspektywie najbliższych siedmiu lat. Co więcej, to jest ostatni taki budżet Unii Europejskiej. Po 2020 roku takiego nie będzie.

Ostatnia propozycja Hermana van Rompuya jest taka, że Polska miałaby dostać niecałe 74 miliardy euro, czyli nieco ponad 300 miliardów złotych. Tak na pana nos, ta kwota się zwiększy czy zmniejszy?

No raczej będzie szła w kierunku zmniejszenia. Ale gdyby taka kwota była na stole, na miejscu premiera Tuska bym podpisał.

Czyli co? Myśli pan, że będzie znowu takie "yes, yes, yes", jak mówił premier Marcinkiewicz?

Ja myślę, że nie będzie "yes, yes, yes". Jesteśmy starsi, poważniejsi. A druga kwestia jest taka, że obawiam się, że to, co van Rompuy proponuje i co większość krajów byłaby skłonna zaakceptować, Brytyjczycy odrzucają nie dlatego, że nas nie lubią, tylko dlatego, że ich opozycja mówi: "Tnijcie! Jak nie potniecie, to będzie wam nieprzyjemnie w domu".