Dwa dni ataków na cele w Jemenie. Prawie 30 lokalizacji, na które Amerykanie i Brytyjczycy uderzyli z powietrza. A jednak - czwartkowych i piątkowych nalotów na pewno nie można uznać za spektakularny sukces koalicji. Szacunki faktycznych zniszczeń ujawniły poważne wyzwania strojące przed administracją Joe Bidena i sojusznikami - informuje "New York Times".

Oszacowano, że dwudniowe ataki na obiekty kontrolowane przez Huti w Jemenie doprowadziły do zniszczenia nawet 90 proc. trafionych celów. Należy jednak pamiętać, że operacja miała przede wszystkim ograniczyć zdolności wspieranej przez Iran organizacji do rażenia celów na Morzu Czerwonym. I tu pojawia się problem.

Chociaż uderzenie w Jemenie było spektakularne i przeprowadzone z rozmachem, wiele wskazuje na to, że Huti zachowali nawet 3/4 potencjału do wystrzeliwania rakiet i dronów w kierunku okrętów pływających w basenie Morza Czerwonego - pisze "NYT" powołując się na dwóch amerykańskich urzędników.

Te szacunki pochodzą z pierwszej szczegółowej oceny dokonanej po atakach na blisko 30 punktów w Jemenie. Oficjalny przekaz Waszyngtonu brzmi optymistycznie. Generał broni Douglas Sims, przekazał w piątek, że ataki "osiągnęły swój cel", a zdolności Huti do prowadzenia złożonych ataków rakietowych i z użyciem dronów, zostały "zniszczone".

Anonimowi urzędnicy, na których powołuje się "NYT" nie podzielają jednak tej optymistycznej oceny. Przypominają, że trafiono rakietami i dronami 60 celów, użyto przynajmniej 150 sztuk amunicji precyzyjnej, naprowadzanej, ale ataki zniszczyły jedynie około 20-30 proc. ofensywnych zdolności Huti. Urzędnicy dodają, że większość sprzętu bojowego używanego przez grupę montowana jest na mobilnych platformach, co pozwala na łatwe ukrywanie i przenoszenie broni.

"Zidentyfikowanie celów Huti okazuje się większym wyzwaniem, niż przewidywano. Urzędnicy twierdzą, że w ostatnich latach amerykańskie i inne zachodnie agencje wywiadowcze nie poświęciły dużo czasu ani zasobów na zbieranie danych na temat lokalizacji obrony przeciwlotniczej Huti, ośrodków dowodzenia, składów amunicji oraz obiektów do przechowywania i produkcji dronów i rakiet" - pisze "New York Times".

Teraz służby wywiadowcze twierdzą, że starają się nadrabiać zaległości i tworzyć listy potencjalnych celów. Przedstawiciele wojska USA argumentują, że ostatnie naloty stanowią ilustrację tego podejścia.

Amerykanie stosują w Jemenie taktykę nazwaną "dynamicznym celowaniem". Pierwsza fala ataków uderzyła w 60 celów w 16 lokalizacjach. Kilkadziesiąt minut później ponownie zaatakowano 12 celów zidentyfikowanych jako stanowiących zagrożenie, wcześniej trafionych, ale nie zniszczonych całkowicie.

Wojskowi tłumaczą, że piątkowe ataki pocisku manewrującego Tomahawk na radar w Jemenie, były właśnie takim ponowionym uderzeniem na cel już trafiony w czwartek.

Huti odgrażają się, że operacja koalicji spotka się z ostrą odpowiedzią. Tej wojennej retoryki nie potwierdzają jednak działania. Od czwartku, tylko jeden szybko zneutralizowany pocisk wleciał z Jemenu nad Morze Czerwone. W sobotę amerykańskie wojsko przyznało jednak, że przygotowuje się na kontratak.

"Spodziewałbym się, że spróbują zastosować jakiś odwet" - powiedział w piątek generał Douglas Sims, dodając, że to będzie ogromny błąd. "Nie będziemy się bawić" - zapowiedział. Amerykańskie dowództwo wojskowe nie wyklucza, że podobne operacje, jakie obserwowaliśmy w czwartek i piątek będą powtarzane.