"Ojciec projektował te niesamowite pojazdy, ja miałem szczęście, że mogłem być częścią projektowania też niesamowitych pojazdów, takich jakich jeszcze nie było. Może rzeczywiście coś tam z tych Tytusów przeniosłem do NASA" - mówi RMF FM Artur B. Chmielewski. Syn Papcia Chmiela, autor wydanej właśnie książki "Kosmiczne wyzwania", który uczestniczył w przygotowaniu wielu robotycznych misji kosmicznych, mówi nam o 7 minutach horroru, który podczas przejścia przez atmosferę przy lądowaniu sond na Marsie przeżywają ich twórcy w centrum kontroli lotu. Namawia młodych ludzi, by szli za swoimi marzeniami i włączali się w prace przy podboju kosmosu.

Grzegorz Jasiński RMF FM. Pożegnaliśmy pana ojca Papcia Chmiela, który był wielkim twórcą, kreatorem naszej wyobraźni przez wiele, wiele lat. I tak myślę, że w pana książce widać, że był też wielkim kreatorem pana wyobraźni. Choć zaznacza pan, że ojciec na początku marzył, żeby pan zajął się sztuką, to jednak wyraźnie widać w tym, czym pan się zajął, że jego inspiracje były czytelne. Co mam na myśli? Ano te wszystkie wspaniałe pojazdy, którymi poruszali się jego bohaterowie, mieloloty, wannoloty, prasoloty. Pan też zajął się tworzeniem, tym razem już naprawdę niezwykłych pojazdów...

Artur B. Chmielewski: No tak jakoś to się stało. Ojciec projektował te niesamowite pojazdy, a ja miałem szczęście, że mogłem być częścią projektowania też niesamowitych pojazdów, takich jakich jeszcze nie było. To jest ogromne szczęście mojego życia i może rzeczywiście coś tam z tych Tytusów przeniosłem do NASA.

Tato pisał i rysował komiksy dla młodych ludzi, inspirował młodych ludzi. I ja też się przyznaję do tego, że wiele z tej ciekawości świata, którą odczuwaliśmy, było związane z podróżami bohaterów opisanych przez pana tatę. A to były takie czasy, że podróżować w rzeczywistości było trudno, nawet na ćwierć świata, co dopiero jeszcze dalej, więc te inspiracje oczywiście były istotne. I pana książka to jest książka, która też zamierza być inspiracją. Inspiracją dla młodych ludzi, którzy interesują się techniką, żeby nie wahali się, żeby poszli tą drogą. Pana ojciec trochę patronuje tej książce, miał okazję ją jeszcze wersji elektronicznej widzieć, są tam jego rysunki. Cóż więc za podróż pan swoim młodym czytelnikom proponuje?

Proponuję po prostu, żeby zajęli moje stanowisko i dalej budowali misje kosmiczne, przyczyniali się do tego, że coraz więcej wiemy o nas samych i naszej planecie. NASA chce znaleźć życie gdzie indziej, szuka tego życia poza Ziemią, budujemy misje, które starają się znaleźć miejsca, gdzie życie mogło się rozwinąć i pyta dlaczego się skończyło. Na przykład na Marsie mogło tak być. To też dlatego, że staramy się poprawić życie na Ziemi. I tak pomyślałem, że w pewnym sensie i tato, Papcio Chmiel i NASA robią podobną robotę. Może dzięki tym uśmiechom, może dzięki temu, że ludzie oglądali te komiksy, to poprawiało się życie w Polsce, nie było rzeczywiście takie szare, PRL-owskie. Można było sobie kupić ten komiks. Mnie to poprawiało życie, bo z ojcem wymyślaliśmy te przygody. Ojciec miał zawsze te pomysły na następny pojazd. To było wspaniałe. Życzę tego młodym Polakom i Polkom, bo na pewno NASA bardzo wspiera kobiety w nauce. Chcemy, żeby te kobiety były połową NASA. W tej chwili ich jest 23 proc. Ja bardzo się starałem w tej książce, żeby ona była tak samo dla chłopców jak dla dziewczynek, dlatego że kobiety mają swoje unikalne atrybuty, które wnoszą bardzo dużo do misji kosmicznych. Więc, żeby to uprościć, powiedziałbym: zajmijcie moje stanowisko. A teraz się uczcie, teraz rozwijacie swoją ciekawość. No, trzeba takich ludzi, jak ja wymienić na nowych, lepszych.

Pan przekonuje, że właściwie wszystko jest możliwe i nie należy porzucać odważnych planów, odważnych marzeń, w odniesieniu do swojego życia, swojej kariery, ale także w odniesieniu do planów podboju innych światów. No i te misje, w których przygotowaniu pan uczestniczył, też to potwierdzają.

Tak miałem szczęście być w wielu wspaniałych misjach kosmicznych. Gdy zacząłem pracę w Jet Propulsion Laboratory, centrum lotów bezzałogowych, robotycznych, nie mogłem się dostać do programu kosmicznego, ale dostałem się do programu budowy pierwszego samochodu elektrycznego. I to było ileś tam dekad temu. To był naprawdę szokujący dla wszystkich pomysł zbudować elektryczny samochód. Później przeniosłem się oczywiście do budowania misji kosmicznych, bo to mnie pasjonowało. Miałam okazję brać udział w takich misjach jak Ulisses, który bada Słońce. To była misja wspólnie z ESA, czyli Europejską Agencją Kosmiczną. Była misja Galileo na Jowisza, której częścią też była sonda zbudowana przez ESA. Ta ESA i Europa bardzo często się we wszystkich moich misjach pojawia. Mam nadzieję, że tym zagranicznym partnerem niedługo będzie Polska, o tym marzę. Była też sonda Cassini, która też leciała do Saturna i jej odkrycia sprawiły to, że potem mogłem pracować przy planowaniu następnej misji. To misja na Tytana, dlatego że Cassini odkrył, że są tam jakieś jeziora i może wody podskórne. To jest oczywiście pasjonujące dla nas, bo gdzie jest woda, może być życie. Potem uczestniczyłem jeszcze w misji Rosetta, która wylądowała na komecie. Tych misji, tych statków kosmicznych było sporo, ale najbardziej fascynujące są dla mnie oczywiście te misje, których jeszcze się nie zrealizowało.

Wspomina pan współpracy z polskimi naukowcami, polskimi inżynierami, bo tę myśl inżynierską, bardzo pan ceni. Ja absolutnie zgadzam się z opinią, że wielkie plany naukowców bez tak naprawdę realnie stąpających po Ziemi - albo po innych planetach - inżynierów, by się nie udały. Otóż dwie misje z polskimi urządzeniami, to znaczy lądownik Philae na komecie, o którym pan wspominał, no i teraz Kret na na Marsie, który pracował na rzecz sondy InSight niestety pechowo nie zakończyły się powodzeniem. W pierwszym przypadku lądownik przewrócił się tak, że skonstruowany w Polsce młotek nie miał w co kopać, a w drugim przypadku niestety okazało się, że, choć Kret pracował bardzo pilnie, to środowisko, w którym musiał pracować, było nieco inne, niż można się było spodziewać. I to chyba pokazuje, że można wszystko zrobić poprawnie, można przygotować znakomity sprzęt, który gdzieś tam w odległych miejscach działa, ale okoliczności jednak czasem po prostu nie pozwolą odnieść sukcesu. Były nieudane misje, choćby marsjańskie, ale można odnieść wrażenie, że tych udanych jest jakby coraz więcej, że coraz więcej umiemy, potrafimy. Pan też ma takie wrażenie?

W Stanach Zjednoczonych do tych porażek podchodzi się nieco inaczej. W Polsce czasami coś uznaje się za porażkę, w Stanach od początku wpajano mi, jak zacząłem pracę, że "It's OK to fail, but you have to know why", jest OK, żebyś popełniał błędy, tylko potem musisz wiedzieć, dlaczego te błędy popełniłeś. Rozróżniamy różne błędy czy porażki. Jest taka porażka powierzchowna, no bo powiedzmy, przewrócił się lądownik. Jaki był tego powód? Trzeba wiedzieć. Nie może być tak, że przewrócił się lądownik i nie wiemy kompletnie, dlaczego to się stało. Musimy dostać jakieś dane, musimy go obejrzeć dzięki jakiemuś orbitującemu statkowi. Widzimy, że się przewrócił? Świetnie. Dlaczego się przewrócił? Aha. Nie wypaliły harpuny, którego miały przymocować go do powierzchni komety (w przypadku lądownika Philae). No dobrze. Dlaczego harpuny nie wypaliły? Bo te śruby, które miały je odczepić od lądownika się zapiekły, nie odczepiły się, nie przepaliły się i harpuny nie mogły wyjść. Aha. I tak dalej się idzie. I okazuje się, że gdzieś na końcu, może w kroku 7-mym, 8-mym, czy 9-tym znajduje się tzw. "root cause", czyli ten najgłębszy powód tego błędu, czy porażki. I to może być tak, że ktoś sobie odpuścił jeden test, że ktoś się spieszył w piątek do domu, bo dzieci miały mecz piłki nożnej. I dochodzi się do tego punktu. Ja wiele razy byłem w takich sytuacjach, gdzie np. przepalił się przy testach jakiś opornik i musiałem gdzieś tam jechać, do małej firmy i w końcu rozmawiając z ludźmi, dowiedziałem się, co zawiniło. Bo np. źle przeczytana była instrukcja do tego testu. Z tych wszystkich rzeczy się uczymy i idziemy do przodu, nie możemy się poddać porażce, z porażki się uczymy, jesteśmy lepsi. Jak przyjechałem do NASA, nieraz byłem tym zszokowany. Na Marsie staraliśmy się wylądować 10 razy, 8 razy się powiodło, 2 razy się nie powiodło. To będzie teraz 11. raz, kiedy będziemy lądować, z łazikiem Perseverance i helikopterkiem Ingenuity. Znałem bardzo dobrze menadżera tego projektu, którego misja się na Marsie nie powiodła. Pomyślałem sobie, to potworne, on straci pracę...

Pomylić jednostki miar, to było rzeczywiście spektakularne...

To było tragiczne. 180 kilometrów zamiast 180 mil. I to miało konsekwencje, wszyscy zaczęli pisać w jednostkach zarówno imperialnych, jak i metrycznych. Teraz staramy się przerzucić na metryczne, bo są łatwiejsze, mądrzejsze. Nie wiem, dlaczego Ameryka trzyma się tych cali i stóp. Ale to jest przykład. Porażki to może nie jest dobre słowo, porażki to raczej proces uczenia się.

Tak myślę, by słuchacze nie odnieśli wrażenia, że mówimy o porażkach, w przypadku tych dwóch aparatów polskich, one działały, one wykonywały to, czego od nich oczekiwano tylko, że okoliczności, w jakich się znalazły, uniemożliwiły im osiągnięcie pełnego sukcesu. Ale sądzę, że kolejna aparatura, którą Polacy wyślą na pokładzie kolejnych sond w końcu zanotuje taki pełny sukces. Wspomniał pan o łaziku Perseverance, który za kilka dni ląduje na Marsie. W swojej książce pisze pan o tych 7 minutach horroru, który twórcy tych łazików, czy lądowników przeżywają kiedy one lądują na powierzchni Marsa. Wydawałoby się, że atmosfera Marsa stokrotnie rzadsza, niż ziemska nie powinna być aż taką barierą, a jednak jest i sprawia, że lądowniki przeżywają prawdziwe piekło.

To jest prawda, te 7 minut jest strasznych. To zresztą jest nawet więcej, bo przez 7 minut przechodzimy przez atmosferę, ona jest rzadka, ale mimo wszystko rozgrzewa tę tarczę termiczną do temperatury mniej więcej 2,5 tysiąca stopni. Jedno pęknięcie w tej tarczy, a wszystko mogłoby się stopić. Mieliśmy w jednym teście pęknięcie tarczy, przeraziło nas to potwornie, dlatego że takie pęknięcie, czyli nawet mikroskopijny przeciek tego gorącego powietrza do środka łazika, może sprawić, że ona wyląduje jak stopiona kulka ołowiu. Nieoderwanie się tylnej części, czy nie wyjście spadochronu, nie opuszczenie się linek, na których ten kosmiczny dźwig opuszcza łazika, cokolwiek, co nie zadziała w ciągu tych 7 minut, nawet jeden opornik, no i mamy kupę złomu na Marsie. Kupa złomu, która kosztowała 2 i pół miliarda dolarów. Kupa złomu, nad którą przez 7 lat pracowało mniej więcej 1100 osób. I te ponad tysiąc osób, i my wszyscy w NASA trzymamy kciuki, jesteśmy zdenerwowani. Do tego jeszcze sygnał z Marsa nie dotrze od razu, to nie jest tak, jak na Księżycu, kiedy w ciągu sekundy wiemy, że wylądowaliśmy. Ten sygnał jeszcze leci z Marsa 13 minut. Więc przez te 7 minut przejścia przez atmosferę i te 13 minut zanim łazik potwierdzi, że wylądował, to starzejemy się szybko. Dlatego też, jak widzicie te filmy, jak dostaniemy to pierwsze zdjęcie, które znaczy, że antena działa, że jednak wylądował miękko, że będą te dane, na to wszyscy rzucają się sobie w ramiona, całują się, przybijają piątki, bo to jest niesamowite uczucie po tylu latach pracy.

Proszę powiedzieć, za który element tej misji, pan osobiście czuje się najbardziej odpowiedzialny.

Ja pracowałem przy planowaniu tych misji, ale dosłownie nie przekręciłem przy Perseverance żadnej, nawet najmniejszej śrubki. Nie mogę i nie powinienem się tym chwalić. Natomiast ja pracuję na kolejnymi misjami. To będą małe misje. Natomiast kolejna duża misja to będzie misja przygotowywana przez NASA wspólnie z ESA, zmierzająca do przywiezienia tych próbek z Marsa na Ziemię. To jest potwornie skomplikowane. Mam nadzieję, że Polacy wezmą w tym udział, mają świetne robotyczne technologie, potrzeba wiele części. Dyskutowałem to z małymi polskimi firmami, które mogłyby się tutaj dorzucić. Łazik Perseverance będzie pobierał próbki, wkładał je do specjalnych pojemników, zostawi je na Marsie. I te próbki będą potem w skomplikowany sposób przewożone z powrotem. Na Perseverance będzie też malutki helikopterek. On tam wyleci mniej więcej miesiąc po lądowaniu. Ja teraz pracują nad już kolejną misją helikopterów na Marsa, bo tych łazików było już sporo. Był między innymi taki malutki Sojourner, nad którym pracowałem, pracowałem też nad planowaniem misji łazików Spirit i Opportunity...

To był fenomenalny sukces. Trwanie tych misji dzięki trąbom powietrznym, które oczyszczały powierzchnię baterii powietrznych, musiało państwa zaskoczyć.

To nas absolutnie zaskoczyło, myśleliśmy, że misja będzie trwała mniej więcej 90 dni. I ja to bardzo dobrze znam, mam panele słoneczne na swoim dachu, wychodzę przed dom i widzę, jak one dzień po dniu stają się coraz bardziej szare i szare. A że w Kalifornii nie mamy dużo deszczów, jest tam tylko kilka dni deszczowych w ciągu roku, także one się nie myją, muszę wchodzić na dach i spłukiwać je wodą, żeby działały lepiej. Inaczej to one się pokrywają po prostu kurzem. Na Marsie jest dużo burz piaskowych, one zrzucają ten piasek na panele słoneczne takiego łazika i w końcu on przestaje produkować tyle energii ile potrzeba i zamarza. Wszystko zamarza. Taka jest śmierć łazika na Marsie. Więc spodziewaliśmy, że po 90 dniach mniej więcej na panelach będzie wystarczająco dużo kurzu i pyłu, że one nie będą funkcjonować. Nie wiedzieliśmy, że przychodzi sprzątacz i nam to odkurza. Oczywiście naturalny sprzątacz.

Tym razem łazik Perseverance ma nuklearne zasilanie, ma być niezależny od kurzu, trąb powietrznych i Słońca. Dlaczego taka decyzja?

Z wielu powodów. Po pierwsze ten łazik ma działać bardzo, bardzo długo. I nie możemy obliczyć, kiedy przyjdą te małe trąby powietrzne i nam panele słoneczne przeczyszczą. Jeżeli czegoś nie rozumiemy kompletnie, nie możemy tej "sprzątaczki" raz na tydzień zamówić. Ona przyjdzie, kiedy będzie chciała. Nie możemy na tym polegać, a misja musi być bardzo długa, jeżeli chcemy się dostać do różnych bardzo ciekawych, różnorodnych miejsc, żeby te próbki, które przewieziemy na Ziemię, nie tylko były z jednego miejsca, z jednej skały, z jednego rodzaju pyłu. Chcemy odwiedzić miejsca, gdzie była woda, środek krateru, bok krateru, żeby były może skały, które pochłaniają wodę. Czy one mogą mieć jakieś znaki byłego życia? Tych próbek musi być bardzo dużo, z różnych miejsc, ale trzeba tam się dostać. Ten łazik bardzo, bardzo wolno jeździ. To z animacji wygląda, że on tam jedzie jak wóz rajdowy, ale tak naprawdę to on się posuwa, powiedzmy 100 metrów na dobę. To dlatego, że jest ta różnica czasu, nie można nim zdalnie kierować, trzeba go oprogramować, zrozumieć co jest przed nim, zrozumieć, jakie skały trzeba ominąć, gdzie jest jakiś piach, w którym się można zakopać. Wszystko zabiera czas i on musi być zaprogramowany. Chcielibyśmy bardzo, i nad tym Polacy pracują, żeby była sztuczna inteligencja, która wszystko sprawdzi, zaplanuje tę jego drogę i pomoże unikać pułapek. To miałoby umożliwić to zdalne jeżdżenie. Tego jeszcze nie mamy. Nad tym pracujemy. Poza tym jest jeszcze jeden plus nuklearnych generatorów. One dają dużo ciepła i to ciepło jest wyzwalane cały czas. Te generatory są na standardy ziemskie bardzo kiepskie. One przetwarzają tylko 4 proc. energii cieplnej na elektryczną. Ale resztę dają jako ciepło. A na Marsie jest bardzo zimno. Przeciętna jest około zera, ale nocą temperatura może spaść poniżej -100 stopni. To jest bardzo niska temperatura, przy której elektronika nie będzie działała.

Ciepło się przydaje. Powiedzmy jeszcze kilka słów o tym helikopterku, bo drony na Ziemi stały się niezwykle popularne i pełnią tu mnóstwo funkcji. Natomiast w kosmosie to rzeczywiście jest nowy pomysł. To na razie będą testy plus - jak rozumiem - zdjęcia wykonywane z tego helikopterka. Jak on będzie zasilany?

On ma malutkie baterie słoneczne. Te baterie słoneczne z kolei ładują mały akumulator. Ta energia z akumulatora jest używana do obsługiwania helikopterka. On jest naprawdę malutki, przy czym skrzydła mają prawie chyba 1,5 metra, ale sam jest wielkości pół pudełka do butów. No i ma tylko małą kamerkę, nie ma żadnych instrumentów naukowych. Właśnie my teraz zastanawiamy się, jakie instrumenty naukowe można wstawić na pokład tych następnych helikopterów. I to właśnie zawsze mówię Polakom, dlatego że czasami słyszy się w najwyższych sferach takie stwierdzenia, że po co nam ten kosmos, gdzie my się tam mamy do kosmosu pchać. Jeszcze dróg nie mamy dobrych, jeszcze śniegu nie odgarniamy dobrze, gdzie będziemy tam na jakieś planety lecieć. Ale weźmy pod uwagę taki malutki helikopterek, który będziemy na kolejną misję wysyłać. Potrzebne nam są miniaturowe instrumenty, bo on może przenieść powiedzmy 5 kilogramów. Jak takie instrumenty zbudować? By helikopter przeniósł więcej, musiałby mieć ogromne śmigła. Do tego musiałyby się bardzo szybko obracać. One i tak obracają się już 6,7, 8 razy szybciej, niż w helikopterach na Ziemi. To zaczyna być bardzo trudne. Jak więc zmniejszyć te instrumenty? W tym momencie wychodzi ta inwencja inżynierów i naukowców. Oni są zmuszeni spojrzeć na każdy podzespół. I dlatego ci inżynierowie, pracujący nad helikopterem na Marsie, opracują helikoptery, które będą nosić paczki na Ziemi. I potem amerykańska firma wybuduje najnowsze helikoptery na świecie, które będą nosić paczki dla Amazona, a ja chciałbym, żeby te paczki i te helikoptery były budowane w Polsce. Bo inżynierowie są genialni w Polsce, tylko właśnie trzeba zmusić ich do podejmowania tych wyzwań. Dlatego nazwałem swoją książkę "Kosmiczne wyzwania", żeby Polacy te kosmiczne wyzwania podejmowali. Nie tylko dzieci, ale ludzie na najwyższych stanowiskach. Te wynalazki sprawiają potem, że życie jest lepsze. To nie jest tak, że my tylko wydajemy pieniądze na kosmos, tylko kosmos nam odpłaca, dzięki czemu jesteśmy potem w stanie produkować te wszystkie drony, iPhone'y, tworzyć oprogramowanie, sztuczną inteligencję. To wszystko jest produkowane dla przemysłu kosmicznego.


Opracowanie: