Już piąty dzień kandydaci na studentów Uniwersytetu Wrocławskiego czekają na ogłoszenie wyników rekrutacji. A wszystko przez błąd w naliczaniu punktów. Ktoś powinien za to odpowiedzieć. Tylko kto?

Przypomnijmy. Listy na wrocławskim uniwersytecie miały być wywieszone już w piątek, ale okazało się, że podczas sprawdzania maturalnego testu z historii program komputerowy, z którego korzystała okręgowa komisja egzaminacyjna, popełnił błędy w naliczaniu punktów.

Kto więc odpowiada za to, że w połowie lipca kandydaci wciąż nie wiedzą, czy dostali się na studia? Winnych jak zwykle nie ma. Jest to błąd techniczny. Trudno wskazać tutaj jedną osobę. Cały system był przygotowywany przez zespół – mówi dyrektor komisji egzaminacyjnej Wojciech Małecki.

Szkielet programu przygotowała firma wybrana na drodze zamówienia publicznego, bazy danych tworzyły do niego regionalne komisje egzaminacyjne. I choć trudno w to uwierzyć, wg dyrektora Małeckiego, do pomyłki doszło na styku tych części. Więcej szef OKE nie wie, bo na stanowisku jest od lutego. Dyrektor Małecki – jak zapewnia – odpowiedzialność za całe zamieszanie, choć nie winę, bierze na siebie. Jednocześnie powtarza, że firma, która skonstruowała podstawy systemu, została wybrana przez centralną komisję egzaminacyjną.

Ale i w Warszawie nikt nie poczuwa się do winy. Maria Magdziarz twierdzi, że był to co prawda błąd ludzki polegający na niedopilnowaniu tego, co wczytuje komputer, ale popełnili go ludzie we Wrocławiu.

Jeśli zaś chodzi o sam program komputerowy to centralna komisja przyznaje, że został użyty po raz pierwszy i że był zmieniany właściwie w trakcie egzaminów. Jednak według dyrektor nie miało to żadnego znaczenia. Co ciekawe, w Warszawie tak naprawdę nikt nie ma pojęcia, co dokładnie stało się we Wrocławiu. Nikt bowiem nie wie, jakiej komputerowej bazy danych używa dolnośląska komisja.

Komisje nie muszą używać tego samego systemu; nie muszą się nawet spowiadać z tego, czego używają - mówi Magdziarz. I to wszystko. Jasne?