"Lance Armstrong został przyciśnięty do muru i nie miał wyjścia. Wydawało się, że jest to człowiek nie do ruszenia, a okazuje się, że musiał znaleźć furtkę do tego, by w sposób "honorowy" przyznać się do winy" - mówi w rozmowie z reporterem RMF FM komentator Eurosportu i kolarski ekspert Tomasz Jaroński. "Sądzę, że on nie ujawni wszystkiego - kto sprzedawał, od kogo kupowano. To może dotknąć ludzi, którzy chcą oczyścić kolarstwo. A nikt tu nie jest bez winy, także organizatorzy wyścigów, sponsorzy, grupy kolarskie" - dodaje.

Po tym jak Armstrong przyznał się do stosowania dopingu dla wielu runął ostatni mur, dla pana też?

To, że Armstrong brał było wiadome od dawna. Brakowało tylko stuprocentowego potwierdzenia. Teraz to jest. Wcześniej można było się o tym dowiedzieć nieoficjalnie. Później mieliśmy decyzję Amerykańskiej Agencji Antydopingowej, ale opartą o zeznania świadków, co w Europie nie jest brane jako stuprocentowy dowód. No i wreszcie mamy przyznanie się do winy. Czy to runął mur? Dla wielu osób Armstrong był idolem, choćby z racji walki z rakiem. Myślę, że ci ludzie są najbardziej zawiedzeni.

No tak, ale Armstrong mówi, że bez dopingu nie można było wygrać Tour de France. Pan od lat komentuje ten wyścig dla Eurosportu. Czy nie czuje się pan szczególnie dotknięty całą sprawą?

To nie pierwszy raz się zdarza, były inne historie. Najbardziej przeżyłem to, co stało się z Marco Pantanim, bo on wygrywał w taki "cudowny" sposób, natomiast Armstrong podczas jazdy przypominał pewnego rodzaju maszynę. Te jego zwycięstwa w sensie sportowym były odarte z romantyzmu. To nie były piękne zwycięstwa, niesamowite, tylko seryjne. Ja osobiście nie czuję się oszukany. Można się było domyślać, że tak to wygląda. Nie można było o tym mówić, bo nie było dowodów. Sprawa Armstronga wykazała słabość UCI i wszystkich organizacji, które pilnowały spraw dopingu i to powinien być dalszy ciąg. Drugiej takiej afery kolarstwo mogłoby nie przeżyć.

Zaskoczył pana Armstrong tym wyznaniem win, czy spodziewał się pan hollywoodzkiego zakończenia?

Ten początek rozmowy, kiedy Winfrey zadaje pytania - tak lub nie - to jest bardzo amerykańskie, trochę zagrane. Nie było to zresztą wielkie przyznanie się do winy, nie było płaczu jak w przypadku Marion Jones. To było raczej tłumaczenie. Armstrong został przyciśnięty do muru i nie miał wyjścia. To pokazuje jak restrykcyjny jest system działający w USA. Wydawało się, że jest to człowiek nie do ruszenia, a okazuje się, że musiał znaleźć furtkę do tego, by w sposób "honorowy" przyznać się do winy.

Czy człowiekowi, który przez tyle lat nie mówił prawdy, teraz będzie można wierzyć?

Jeżeli się już przyznał, to tak. Ja sądzę, że on nie ujawni wszystkiego - kto sprzedawał, od kogo kupowano.

To chyba najgorsze, co może się stać - mamy występ w telewizji, który może nie przynieść dalszych efektów.

On już mówi, że każdy działał sam, z tego widać, że nie jest skłonny do ujawniania szczegółów. To może dotknąć ludzi, którzy chcą oczyścić kolarstwo. A nikt tu nie jest bez winy, także organizatorzy wyścigów, sponsorzy, grupy kolarskie. Wszyscy współtworzyli proceder, choćby przez stawianie określonych wymagań. W czasach Armstronga Tour de France był dużo trudniejszy niż dziś. Nie było dnia przerwy, bo oznaczał on stratę pieniędzy. Poniekąd zmuszano zawodników do sięgania po środki wspomagające.

Co dalej z kolarstwem? Pojawiają się głosy, że może zostać wycofane z programu igrzysk olimpijskich.

To byłaby bardzo duża krzywda, gdyby podjęto taką decyzję. Kolarstwo jest tradycyjnym sportem, generalnie zdrowym - na rowerze jeżdżą miliony ludzi. Myślę, że ta sprawa Armstronga spowoduje oczyszczenie organizacji mających pieczę nad kolarstwem. Przede wszystkim UCI - system kontroli firmowany przez tę instytucję okazał się niezwykle dziurawy. Pewne efekty już są, bo są robione porównania, który kolarz w jakim czasie wjechał na konkretną górę. I dziś wyniki są dużo słabsze niż kiedyś. A więc jakoś to oczyszczenie działa. Pewne wyrównanie szans nastąpiło, ale to ciągle za mało.