"Ja naprawdę odczuwam emocje. Teraz w końcu mogłam je pokazać" - mówiła po zwycięstwie w Szklarskiej Porębie Justyna Kowalczyk. Polka przyznała, że na trasie niósł ją doping polskich kibiców. Dzięki wygranej podopieczna Aleksandra Wierietielnego odzyskała pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej PŚ, ale studziła emocje: "Jeden zły występ może mnie pozbawić czwartej Kryształowej Kuli".

Justyna, jakie to uczucie wygrać zawody w swoim kraju?

To cudowne uczucie. Z pewnością był to dla mnie najważniejszy start w tym sezonie. Warunki były trudne. Zdecydowałam się wystartować na nartach bez smarów. Nie znoszę ich, ale wybór był dobry.

Po raz pierwszy usłyszałaś Mazurka Dąbrowskiego na zawodach w Polsce…

Nie jestem najlepsza w publicznym okazywaniu uczuć, ale to jest naprawdę bardzo miłe. Czekałam na to wiele lat i w końcu się doczekałam. To były dla mnie dwa dni wielkiego święta. Te zawody to największa nagroda, jaką mogłam otrzymać w życiu od kibiców. Zdobyłam w karierze wiele nagród, odebrałam wiele statuetek, ale - nie umniejszając ich wartości - wszystkie zebrane do kupy nie są warte tyle, ile przez te dwa dni dostałam tutaj od kibiców.

Na pierwszych kilometrach biegu były niewielkie różnice pomiędzy tobą a Marit Bjoergen i Therese Johaug. Potem odjechałaś rywalkom. Taka była taktyka?

Postanowiłam rozegrać te zawody bardzo podobnie jak te w Estonii. To nie było jednak łatwe, kiedy widziało się tłum płonących serc i słyszało tysiące okrzyków. W takiej atmosferze chciałoby się od razu biec, ile sił w nogach. To mogłoby się jednak źle skończyć. Dlatego miałam takie założenie, aby na tym dużym podbiegu nie biec na sto procent możliwości. Na reszcie trasy miałam walczyć. I właśnie tak zrobiłam.

Nie przeszkadzała ci mgła?

Rzeczywiście była straszna, ale tak jest w Jakuszycach. Kiedy jechałam na rozgrzewce, zastanawiałam się, gdzie tu jest trasa, gdzie jest las, a gdzie zaspa.

To zwycięstwo było łatwe, bo miałaś wsparcie kibiców, czy raczej trudne, bo była duża presja?

Odpowiedź leży pewnie gdzieś po środku. Na pewno jest niesamowita mobilizacja, kiedy startuje się u siebie. Z drugiej jednak strony nie wolno dać ponieść się emocjom. Dlatego przed biegiem na 10 kilometrów byłam bardzo mocno skoncentrowana. Nie ukrywam, że wraz z całym sztabem byliśmy pod bardzo dużą presją. To był pierwszy Puchar Świata w Polsce. Widziałam, jakie jest zamieszanie. Nie jestem sportowcem, któremu zawsze śpiewa się "Sto lat", bo zdarzyło mi się rozczarować kibiców. Cieszę się, że w Szklarskiej Porębie nie zawiodłam. To była dla mnie nagroda, moje wielkie święto. Wiem, że nie wszyscy są do tego przyzwyczajeni, ale naprawdę odczuwam emocje, a teraz mogłam je pokazać publicznie. Ja naprawdę przeżyłam w Szklarskiej Porębie wspaniałe dwa dni.

Ciężko było się skupić podczas biegu?

Dobrze, że pierwszego dnia zawodów był sprint. Wtedy ta pierwsza fala nerwów minęła. Miałam moment dekoncentracji, kiedy wjechałam na stadion, ale to było chwilowe. Naprawdę wszystko mocno przeżywałam. Powtarzałam sobie, co mam robić na trasie, że muszę biec swoje. Myślałam o stoperach do uszu (śmiech) na tych pierwszych pięciu kilometrach. Potem ten doping bardzo mnie niósł.

Jak porównałabyś trudność trasy w Szklarskiej Porębie do innych w tegorocznym Pucharze Świata?

Moim zdaniem, ta trasa nie jest na pewno łatwa i nie jest najtrudniejsza. W Pucharze Świata bywają zdecydowanie trudniejsze trasy. Mamy tutaj jeden wielki podbieg, ale potem są trzy kilometry, które są bardzo trudne technicznie. Ja na każdej pętli obawiałam się bardzo trzech ostatnich kilometrów.

Podobno uczestniczyłaś w projektowaniu tej trasy. Czy to prawda?

Chciałabym, ale nie mam czasu nawet na to, żeby zaprojektować swój pokój. Wiem, że latem był tutaj trener i jeździł z panem Julianem Gozdowskim i obaj zastanawiali się nad różnymi rozwiązaniami. Moje życie jest wyśrubowane czasowo, więc nie miałam czasu tego robić.

Jak oceniasz organizację imprezy? Jesteś zadowolona?

Na pewno wszyscy, którzy organizowali zawody, zrobili wszystko na najwyższym poziomie. Nie ma wprawdzie wybudowanych szatni z prysznicami, ale wszystko było w przywiezionych kontenerach. Naprawdę nie mam na co narzekać. Byłam zachwycona tym, co zobaczyłam. Byłam też pod wielkim wrażeniem zaangażowania ludzi.

To ważne, że udało ci się odzyskać żółtą koszulkę liderki Pucharu Świata przed własną publicznością?

To miłe, ale nie przywiązuję do tego uwagi, bo czuję, że w kolejnym biegu Marit mi ją odbierze (śmiech). Zobaczymy w Falun, która z nas będzie lepsza. Czeka mnie naprawdę wielka walka. Na pewno bardzo ciężkie będą wszystkie biegi ze startu wspólnego.

Czy to, że w klasyfikacji generalnej wszystko się zmienia, ma jakiś wpływ na psychikę?

Nie. Staram się odciąć od tego. Wiem, że myślenie o Falun nie ma teraz najmniejszego sensu. W Rybińsku byłam dopiero siódma. To jest 36 punktów, pierwsze miejsce - 100. To już jest 60 punktów straty. Jeden słabszy bieg może mnie pozbawić wygranej.

Martwiłaś się tym, jak zostanie przyjęta Marit?

Nie, absolutnie. Kibice biegów narciarskich wiedzą, że to bardzo trudny sport, dlatego darzą zawodników szacunkiem. W Polsce kibice doceniają ją, w Norwegii fani doceniają moją klasę.

Edyta Sienkiewicz