Jednomandatowe okręgi wyborcze nie likwidują, a wzmacniają pozycję dużych partii. W Polsce klasyczne JOW-y doprowadziłyby do systemu dwupartyjnego - bardziej zróżnicowany efekt mógłby przynieść ewentualnie system mieszany. Takiego zdania są eksperci, z którymi rozmawiała Polska Agencja Prasowa.

JOW-y oznaczają system większościowy: w każdym jednomandatowym okręgu wyborczym jest jeden zwycięzca - on zdobywa mandat, a głosy oddane na pozostałych kandydatów (którzy zdobyli mniej głosów) nie mają znaczenia przy podziale mandatów. W systemie proporcjonalnym natomiast wszystkie głosy oddane na kandydatów są przeliczane na mandaty, jeśli dany komitet wyborczy przekroczył próg wyborczy.

Politycy o JOW-ach

Wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych jako sposobu na odpartyjnienie życia publicznego jest postulatem Pawła Kukiza, który w pierwszej turze wyborów prezydenckich osiągnął znakomity wynik na poziomie mniej więcej 20 procent.

Dzień po pierwszej turze ubiegający się o reelekcję prezydent Bronisław Komorowski zapowiedział, że chce zarządzić za zgodą Senatu ogólnokrajowe referendum, które dotyczyłoby m.in. wprowadzenia JOW-ów.

Na dyskusję w tej sprawie otwarty jest również kandydat PiS Andrzej Duda, który stwierdził w poniedziałek: Debata jest potrzebna, bo skoro jest duży ruch społeczny zdecydowanych zwolenników naprawy jakości polskiej polityki poprzez wprowadzenie JOW-ów, a z drugiej strony są głosy, że to zepsuje, zacementuje polską scenę polityczną, to usiądźmy i dyskutujmy. Niech przyjdą zainteresowani, eksperci, obejrzyjmy, jak to funkcjonuje w innych krajach.

Co mówią eksperci

Według konstytucjonalisty, profesora Uniwersytetu Gdańskiego Piotra Uziębło, jednomandatowe okręgi wyborcze mają więcej wad niż zalet.

Podstawową zaletą tego systemu jest to, że jest on bardzo czytelny dla wyborców. Wyborca oddaje głos na konkretnego kandydata i ten spośród nich, który uzyska najwięcej głosów, uzyskuje mandat - przyznaje.

Zaznacza jednak, że praktyka pokazuje, że nieprawdziwy jest argument zwolenników JOW-ów, według których sprzyjają one odpartyjnieniu wyborów, bo kandydaci nie startują z list partyjnych, tylko indywidualnie. Konstytucjonalista zwraca uwagę, że w państwach, w których ten system działa, np. w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych, "uzyskanie mandatu przez kandydata niezależnego jest rzeczą zupełnie incydentalną". W ostatnich wyborach w Wielkiej Brytanii mamy jeden taki mandat, uzyskany przez kandydatkę w jednym z okręgów w Irlandii Północnej. Jest to jednak osoba, która miała ciche wsparcie jednej z partii politycznych, to nie jest kandydatka stricte niezależna - podkreśla Uziębło.

Podobną sytuację - jak zaznacza - mieliśmy w Polsce w ostatnich wyborach do Senatu: na sto mandatów jedynie trzy uzyskali kandydaci niezależni. Tyle że zarówno Marek Borowski, jak i Włodzimierz Cimoszewicz startowali wprawdzie z własnego komitetu, ale byli po cichu wspierani przez PO, która nie wystawiła przeciwko nim kontrkandydatów i popierała ich w sposób nieformalny - zauważa.

Drugą kwestią podkreślaną przez zwolenników jednomandatowych okręgów wyborczych jest - jak wskazuje konstytucjonalista - to, że przy takim systemie partie polityczne nie mają decydującego wpływu na wystawianie kandydatów. To też jest fikcją, bo jeżeli znowu spojrzymy na Wielką Brytanię, to tam właśnie organizacje partyjne decydują, kto w którym okręgu zostanie wystawiony. Bardzo często kandydaci, którzy są popierani przez władze partyjne, otrzymują okręgi, gdzie szanse na mandat są duże, natomiast kandydaci niewygodni dostają miejsca w tych okręgach, w których dana partia raczej szans na mandat nie ma - wyjaśnia Uziębło.

Pytany, dlaczego mechanizm, który w teorii ma służyć kandydatom niezależnym i małym partiom, w praktyce działa na rzecz dużych partii, konstytucjonalista podkreśla, że kandydaci dużych formacji mogą liczyć na "machiny partyjne, które są niesłychanie sprawne w prowadzeniu kampanii wyborczej". Ponadto w grę wchodzi przyzwyczajenie wyborców, którzy - mimo różnych haseł i zaklęć - w praktyce nie głosują na kandydatów, tylko na szyldy partyjne - zaznacza i dodaje, że przykładem tego mechanizmu są ostatnie wybory samorządowe w Polsce, które po raz pierwszy zostały przeprowadzone w systemie większościowym we wszystkich gminach z wyjątkiem miast na prawie powiatu. Jeśli spojrzymy na wyniki, to w większości przypadków decydowały jednak szyldy partyjne - podkreśla. Z badań przeprowadzonych przez niego samego w województwie pomorskim wynika, że łącznie kandydaci niezależni, startujący z własnego komitetu, zdobyli nieco ponad 1 proc. mandatów.

Socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego dr Jarosław Flis zauważa z kolei, że pod pojęciem "jednomandatowe okręgi wyborcze" kryje się wiele rozwiązań: istnieje przynajmniej siedem podstawowych systemów stosujących jednomandatowe okręgi wyborcze, z których każdy ma odmienne konsekwencje.

Mamy system stosowany w Wielkiej Brytanii. On ma swoje zalety, ale one nie odpowiadają oczekiwaniom, o których się w pierwszej kolejności w Polsce mówi, np. system ten nie likwiduje władzy central partyjnych, tylko ją wzmacnia. W stosunku do obecnego polskiego systemu nawet zwiększa kierowanie się identyfikacjami partyjnymi - mówi Flis.

Poza tym nie wiem, czy w Polsce jesteśmy przygotowani na to, że wybory będą się odbywać w pasie pomiędzy Częstochową, Kaliszem a Toruniem, bo w całej reszcie będzie z góry wiadomo, kto wygrywa, jak to się dzieje w Anglii, gdzie walka się toczy tak naprawdę tylko w co dziesiątym okręgu - zaznacza.

Flis podkreśla też jednak, że istnieją takie rozwiązania uwzględniające jednomandatowe okręgi wyborcze, które w Polsce by się sprawdziły. W jego ocenie takim systemem jest ten obowiązujący np. w Niemczech, który jest systemem mieszanym, gdzie połowa posłów uzyskuje mandaty w okręgach jednomandatowych, a połowa jest wybierana z list partyjnych. Przy zastosowaniu takiego systemu w Polsce w Sejmie znaleźliby się też posłowie PO z Podkarpacia i posłowie PiS z województwa zachodniopomorskiego - ocenia Flis.

Według socjologa, wprowadzenie jednomandatowych okręgów bez "dodatkowych urozmaiceń" doprowadzi do sytuacji, jaka jest dziś w Senacie, gdzie dominują dwie największe partie: PO i PiS. Wprowadzenie JOW-ów oznaczałoby z grubsza tyle, że na zachód od Konina nie będzie żadnego posła PiS, a na wschód od Radomia nie będzie posłów PO - mówi Flis i dodaje: Posłów mniejszych partii nie będzie wcale.

Według socjologa, "polski system wyborczy jest fatalny, natomiast nie każda zmiana będzie zmianą na lepsze i nie każda zmiana przyniesie takie efekty, jak obiecują jej zwolennicy".

O tym, że wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych doprowadziłoby w Polsce do systemu dwupartyjnego, przekonany jest również szef Instytutu Spraw Publicznych Jacek Kucharczyk. Nie rozumiem, jaka idea przyświeca panu Kukizowi. On zachowuje się jak karp, który żąda przyśpieszenia Bożego Narodzenia - uważa ekspert. Zaznacza, że gdyby w jesiennych wyborach parlamentarnych obowiązywały JOW-y, w Sejmie zasiedliby jedynie przedstawiciele PiS i PO.

Zdaniem Kucharczyka, największym niebezpieczeństwem dla demokracji byłoby połączenie JOW-ów i likwidacji subwencji dla partii politycznych. Wtedy najbogatsi mogliby organizować partie i wręcz kupować sobie głosy. To byłby model oligarchiczny, jak na Ukrainie - ocenia.

Potrzebna byłaby zmiana konstytucji

Wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu wymagałoby zmiany konstytucji, gdyż obecnie określa ona, że wybory do Sejmu są proporcjonalne.

Projekt nowelizacji konstytucji może złożyć co najmniej jedna piąta ustawowej liczby posłów, czyli 92, Senat lub prezydent.

Najpierw projekt zmian w konstytucji trafia do Sejmu - pierwsze czytanie może odbyć się nie wcześniej niż 30. dnia od złożenia projektu w Sejmie. Konstytucję można zmienić w drodze ustawy uchwalonej w jednakowym brzmieniu przez Sejm i następnie - w terminie nie dłuższym niż 60 dni - przez Senat.

Ustawę o zmianie konstytucji uchwala Sejm większością co najmniej 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów oraz Senat bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby senatorów. Jeśli Senat nie poprze ustawy o zmianie konstytucji uchwalonej przez Sejm - ustawa taka przepada.

Po uchwaleniu przez Sejm i Senat ustawa zmieniająca konstytucję trafia do prezydenta, który ma 21 dni na jej podpisanie. Następnie nowela ogłaszana jest w Dzienniku Ustaw.

(edbie)