Kabiny z przesuwanym dachem, panele słoneczne, akumulatory, śmiercionośne drony, wynajęci rosyjscy kierowcy, a w centrum tego wszystkiego były kijowski DJ i tatuażystka - amerykański dziennik "Wall Street Journal" ujawnił szczegóły operacji specjalnej "Pajęczyna", która doprowadziła do rzezi rosyjskiego lotnictwa strategicznego. Choć akcja była starannie zaplanowana, to w niektórych momentach Służba Bezpieczeństwa Ukrainy musiała mocno improwizować.

Była jesień 2023 r., kiedy prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski wezwał do siebie szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy Wasyla Maluka, mówiąc mu, że skoro rosyjskie samoloty wystrzeliwujące pociski manewrujące na ukraińskie miasta są poza zasięgiem systemów obrony powietrznej, trzeba te maszyny zniszczyć na ziemipisze amerykański dziennik "Wall Street Journal".

W Kijowie zaczęli myśleć, jak to zrobić. Jeden z planistów wpadł na ciekawy pomysł, by użyć kabin wielkości kontenerów morskich (przypominających mobilne domki), które posłużyłby za platformy startowe dla dronów. Zasugerował, że można by je przewieźć na ciężarówkach w okolice rosyjskich baz lotniczych. Całość uzupełniłyby zdalnie otwierane klapy, a także akumulatory i panele słoneczne, pozwalające zarówno na utrzymanie łączności z Kijowem, jak i ładowanie bezzałogowców.

Szybko zaczęto przechodzić do realizacji pomysłu. Szczegóły operacji znała tylko garstka osób, dzięki czemu uniknięto wycieku informacji. "WSJ" pisze, że operatorom dronów polecono ćwiczyć sterowanie specjalne zaprojektowanymi bezzałogowcami, nie mówiąc im, po co to robią. Niektórzy z nich narzekali, że zostali wycofani z linii frontu.

Ukraińcy opracowali i kabiny, które miały posłużyć do przetrzymywania w nich dronów, i same bezzałogowce. Jeszcze trzeba było to wszystko przetransportować do Rosji. SBU wiedziała, że rosyjskie służby celne są podatne na korupcję i rzecz jasna postanowiono to wykorzystać. Na kabiny wystawiono fałszywe dokumenty, a drony rozebrano na części, by potem złożyć je w Rosji.

Gdy sprzęt znalazł się już na terytorium wroga, Kijów potrzebował kogoś, kto pokierowałby całą operacją na miejscu, a także zmontował i kabiny, i drony. SBU wiedziała, że nie może skorzystać z usług kogoś o wątpliwej reputacji. Padło więc - pisze "WSJ" - na Artema i Katerynę Tymofiejewów.

Były DJ i tatuażystka w centrum "Pajęczyny"

Małżeństwo w 2014 r. brało udział w protestach w Kijowie, po których od władzy odsunięty został prorosyjski prezydent Wiktor Janukowycz. Jednak późniejsza aneksja Krymu przez Rosję i wojna w Donbasie, a w efekcie pogarszająca się sytuacja gospodarcza Ukrainy sprawiły, że para wyjechała do Rosji, gdzie dołączyła do wielomilionowej ukraińskiej diaspory. Małżeństwo zamieszkało w Czelabińsku, gdzie Artem - wcześniej DJ w kijowskich dyskotekach - założył działalność gospodarczą, a Kateryna pracowała jako tatuażystka.

SBU uznało Tymofiejewów za idealnych kandydatów do koordynowania operacji wewnątrz Rosji. W Kijowie musieli mieć jednak pewność co do ich lojalności, dlatego sprowadzili małżeństwo do Lwowa, gdzie poddali ich badaniom na wykrywaczu kłamstw. Małżeństwo szybko nauczyło się, jak składać kabiny i drony, po czym - nie bez problemów - wróciło do Rosji.

"WSJ" podaje, że po powrocie do Czelabińska Artem założył firmę logistyczną, a także wynajął duży magazyn i biuro w przemysłowej części miasta, niedaleko lokalnej siedziby FSB. Następnie kupił ciężarowki i zatrudnił rosyjskich kierowców - byli oni sprawdzani też przez SBU, czy nie mają czasem jakichś powiązań z rosyjskimi służbami. W międzyczasie małżeństwo w wynajętym magazynie montowało kabiny i drony.

Pod koniec kwietnia wszystko było gotowe. SBU chciała zaatakować rosyjskie bazy lotnicze w okolicach Dnia Zwycięstwa (9 maja), to się jednak nie udało z typowo rosyjskiego powodu: kierowcy, których zadaniem było przetransportować drony na ciężarówkach w okolice lotnisk, zbyt mocno celebrowali następujące po sobie święta. Mówiąc wprost: byli zbyt pijani, by przez jakiś czas wsiąść za kółka.

Co się odwlecze, to nie uciecze - tak też było w tym przypadku. W dniach 23-26 maja - pisze "WSJ" - pięć ciężarówek wyruszyło z Czelabińska w różnych kierunkach, przewożąc osiem w kabin, w których znajdowało się około 150 dronów. Kierowcy zupełnie nie zdawali sobie sprawy z tego, co i w jakim celu transportują.

Kiedy drony uderzyły w samoloty, Artema i Kateryny nie było już w Rosji

Wszystko szło zgodnie z planem do pewnego momentu - jeden z kierowców zadzwonił do Tymofiejewów, mówiąc, że dach przewożonej przez niego kabiny zsunął się, odsłaniając drony w środku. Artem najpierw uspokoił kierowcę, a potem zadzwonił do planisty z SBU - po konsultacji przekazano mu, by powiedział, że kabiny były pawilonami myśliwskimi, wyposażonymi w drony służące do śledzenia zwierząt na dużym obszarze.

Kierowca uwierzył w te słowa - naprawił dach przy pomocy napotkanego rolnika, a po wszystkim wysłał Artemowi SMS-a ze zdjęciem i krótką wiadomością: "Zamknięte". W Kijowie odetchnęli - gdyby kierowca powiedział komuś o ładunku, sprawą na pewno zainteresowałaby się FSB i cały plan spaliłby na panewce. Tak się jednak nie stało.

Był 1 czerwca 2025 r., kiedy Ukraińcy zebrali się w kwaterze głównej SBU w Kijowie. Operatorzy dronów w końcu dowiedzieli się, że celem misji są strategiczne rosyjskie samoloty stacjonujące w bazach lotniczych. Pokazano im mapy i schematy maszyn z zaznaczonymi słabymi punktami, by wiedzieli, gdzie uderzyć bezzałogowcami.

Piloci zajęli swoje miejsca. Tysiące kilometrów dalej dachy kabin rozsunęły się, a 117 dronów wystartowało w kierunku lotnisk (kabiny na jednej z pięciu ciężarówek nie otwarły się). Finalnie, według danych strony ukraińskiej, 41 rosyjskich samolotów zostało trafionych, z czego co najmniej kilkanaście zniszczonych.

Wróćmy jeszcze na chwilę do Artema i Kateryny Tymofiejewów, bo następnego dnia władze uznały mężczyznę za podejrzanego. On i jego żona jednak zniknęli - pięć dni wcześniej przekroczyli granicę z Kazachstanem wynajętym autem, udając, że jadą na wakacje. Zabrali ze sobą najcenniejsze rzeczy, w tym kota szkockiego i psa rasy shih tzu - podsumowuje "WSJ".