"16 osób zginęło, ja dostałem drugie życie" - tak mówi reporterowi RMF FM Marcinowi Buczkowi Paweł Ważny, kierownik pociągu Przemyśl - Warszawa. 3 marca wieczorem skład zderzył się czołowo z innym pociągiem pod Szczekocinami. Pan Paweł przeżył wypadek, bo był w ostatnim wagonie. Choć sam był ranny, pomagał innym.

Marcin Buczek: Jak często jeździł pan tą trasą?

Paweł Ważny: Zdarzało się, że jeździliśmy dosyć często. Wcześniej były tylko same pociągi Intercity, a doszły również pociągi pospieszne, to jeździ się 3-4 razy w miesiącu tą trasą do Warszawy. Tak można w skrócie powiedzieć.

Zna ją pan bardzo dobrze?

Jak najbardziej. Kiedy byłem konduktorem, jeździłem 2 lata, kiedy kierownikiem - 3. To już człowiek na pamięć zna całą trasę.

Zwykle o 21. było się dokładnie w tym samym miejscu?

Ciężko jest powiedzieć, ponieważ pociąg jedzie z Przemyśla, jak nabierze jakiegoś opóźnienia i nie będzie można go skorygować wcześniej, to jedzie opóźniony, Jak jedzie zgodnie z rozkładem jazdy, to powinien być normalnie o tej godzinie w tym miejscu.

Jak pan tam przejeżdżał, to co pan robił akurat o tej godzinie?

To zależy od ilości podróżnych. Jak jest bardzo mało podróżnych, to wiadomo, kontrola wcześniej się odbywa i czeka się na następną stację. Jak jest dużo ludzi, to kontrola trwa i trwa. W ten feralny wieczór akurat za dużo ludzi nie było, tylko inaczej rozłożyliśmy sobie obowiązki służbowe. Tak wyszło, że byliśmy akurat w ostatnim wagonie.

Jak jeździł pan wcześniej, to był pan wtedy w pierwszym?

Tak. Zazwyczaj zawsze najpierw przeprowadzamy kontrolę, a później robimy inne rzeczy. Po kontroli wracamy do przedziału służbowego, zwłaszcza kierownik, tak jak ja. Wtedy było bardzo mało ludzi, w pierwszych wagonach nie było tłumu, tylko w dwóch ostatnich było najwięcej ludzi. Wpierw zacząłem uzupełniać dokumentację pociągową, a później udaliśmy się na kontrolę. Od początku zacząłem i byliśmy akurat w ostatnim wagonie, kiedy nastąpiło to zdarzenie.

Gdyby było więcej ludzi, byłby pan bliżej lokomotywy?

Na pewno, na pewno. Mogę przytoczyć słowa pewnego podróżnego, któremu miałem wystawić bilet na kartę, bo nie miał gotówki. Można powiedzieć, że dzięki niemu poszedłem dalej, bo się akurat zawiesił terminal. Żeby nie tracić czasu chciałem kontynuować kontrolę i powiedziałem, że do niego wrócę. To mnie uratowało, że do niego nie wróciłem. Podróżny był w drugim wagonie. Jak sam oświadczył w telewizji: "Gdyby wrócił, to nie byłoby już tego młodego kierownika".

Ten moment, kiedy te lokomotywy się zderzyły, to było uderzenie, to był huk?

To było dosyć duże uderzenie. Przeleciałem przez cały wagon. W pierwszej kolejności nie zauważyłem, żeby w dzisiejszych czasach doszło do takiej masakry. Człowiek sobie tego nie wyobrażał. Byłem w 100 procentach przekonany, że wjechaliśmy na jakiś przejazd, uderzyliśmy w jakieś auto lub wykoleił się na początku jakiś wagon. Dopiero jak poszedłem do przodu i zobaczyłem, co się stało, to zdałem sobie sprawę z ogromu tragedii.

Poczuł pan uderzenie, hamowanie?

Można powiedzieć, że hamowania nie było żadnego czuć. Było tylko uderzenie i straciłem przytomność na parę sekund podczas uderzenia. Ocknąłem się dopiero, jak się światło zaświeciło w wagonach.

Co było dalej? Zaczął pan biec do przodu pociągu?

W pierwszej kolejności zapytałem się, czy konduktor żyje. On był w przedziale obok. Zaczęliśmy sprawdzać ludzi, którzy stali w tym wagonie, czy komuś coś się nie stało. Wyszliśmy na następny tor zobaczyć, co się dzieje z przodu, bo nie mogliśmy przejść, wagonu już nie było. To, co widziałem, zostawię tylko dla siebie. Po prostu masakra.

Kiedy się pan zorientował, że to taka katastrofa?

Jak zobaczyłem obciętą głowę przed swoimi nogami. Wiedziałem, że to nie jest zwykłe wykolejenie ani nic innego, tylko, że to jest bardzo poważna sprawa.

Potem była reakcja - pomaganie innym, pomaganie rannym?

Tak, w pierwszej kolejności wzywaliśmy tych ludzi z naszego pociągu i z pociągu obok. Udaliśmy się do tego jednego wagonu przewozów regionalnych, który znajdował się na torach. Tylko z tego wagonu wyciągaliśmy ludzi. Ciężko było zejść do tych pozostałych wagonów. Z pomocą innych wyciągaliśmy tych ludzi, którzy się ruszali i mogli iść o własnych siłach. Nie ruszaliśmy tych ludzi, którzy byli przygnieceni, przymocowani do czegoś, tak, że nie można było ich wyjąć. Dlatego nie ruszaliśmy ich, tylko pomagaliśmy wychodzić tym, którzy mogli się o własnych siłach ruszać. Bardzo szybko przybyła pomoc. Do 15 minut już byli i strażacy, i karetki. Oni mają specjalistyczny sprzęt, więc to rozcinali, wycinali. My w między czasie wyprowadzaliśmy ludzi z naszych pozostałych wagonów i z przewozów regionalnych do specjalnych podstawionych autobusów.

A kiedy się pan zorientował, że sam pan jest ranny?

To było koło północy. Lekarz podszedł do mnie i pyta: "Czy się panu coś nie dzieje?" Ja mówię, że nie, jakoś się jeszcze trzymałem. Poprosił nas, żebyśmy przyszli do namiotu. Wtedy nas tam po prostu rozebrało, takie emocje opadły. Lekarz podjął decyzję, że zabiera nas do szpitala.

Co się panu stało?

Miałem liczne obrażenia, takie jak ponaciągania żebra, silne bóle brzucha i kręgów szyjnych. Tak ogólnie no to można przeżyć.

Zaraz po wypadku pan tego nie czuł?

Nie. Chodzę w okularach, a o północy zorientowałem się, że nie mam ich na oczach. Nie były mi potrzebne w tej chwili. Nic nie było czuć, bo człowiek myślał nie o sobie, tylko o kimś innym. Żeby jak największej ilości osób pomóc.

Na jak długo trafił pan do szpitala?

Byłem 9 dni w szpitalu w Piekarach Śląskich. Człowiek nie odczuwa takiego bólu, jak ja wtedy. Ja naprawdę miałem takie bóle, że można powiedzieć, że prawie straciłem przytomność. Jak zobaczyłem swoją marynarkę i spodnie, to jakby mnie ktoś przeciągnął po asfalcie z dużą prędkością, tak poprzecierane wszystko było. Musiała być ogromna siła po tym uderzeniu.

Po tym uderzeniu pan jakby siłą bezwładności poleciał do przodu?

Tak. Ja akurat byłem na korytarzu w trakcie tego uderzenia i przeleciałem przez korytarz. Byłem na końcu wagonu. Niesamowite uderzenie było, ciężko opisać, jak człowieka ścięło z nóg. W trakcie tego zgubiłem te okulary gdzieś - wypadły, zgniotły się, ciężko mi jest powiedzieć.

Gdyby terminal nie zaszwankował, pan wróciłby do tego podróżnego, który płacił kartą?

Tak. Na pewno zostałbym przy tym podróżnym i go odprawił. Tak zawsze się robi. Zastartowałem terminal, 2-3 minuty trzeba poczekać, zanim się z powrotem zaloguje, więc podjąłem decyzję, że do niego wrócę za chwilę. Dzięki Bogu, dobrze, że nie wróciłem, bo normalnie zostałbym na korytarzu i jak powiedział ten podróżny, na pewno bym nie przeżył. Tam w ogóle korytarza nie było. Zostały tylko zgniecione przedziały.

Pomyślał pan w którymś momencie: "Szczęśliwie przeżyłem"?

Takie myśli kilkakrotnie pojawiały się w czasie wyciągania jakiegoś podróżnego. Mówiłem do siebie: "No, faktycznie miałem szczęście". Tak jak powiedziałem wcześniej - drugie życie od Boga.

W związku z tym, to teraz żyje się inaczej?

Inaczej to nie, nie można tak powiedzieć. Tak samo, tylko ze świadomością, że jednak miałem szczęście.

Po takim przejściu, takie najprostsze rzeczy, najbardziej cieszą?

Tak można powiedzieć. Zobaczenie syna, żony, powrót do domu - to jest takie impulsywne.

Codzienność?

Taka codzienność. Coś, co teraz cieszy dwa razy bardziej niż kiedyś.

Wraca pan myślami jeszcze czasami do tego?

Miałem ostatnio sen. Mogę się pochwalić, że gdyby był wypadek za Gliwicami, to też przeżyję.

Dobry sen.

Dobry sen.

Wraca pan do pociągu?

Jak najbardziej. Już miałem przejazd pociągiem osobowym do Krakowa. Myślę, że za niedługo wrócę do jazdy, do swojego pociągu.

W sobotę 3 marca w pobliżu Szczekocin k. Zawiercia - na zjeździe z Centralnej Magistrali Kolejowej w kierunku Krakowa - zderzyły się czołowo pociągi TLK "Brzechwa" z Przemyśla do Warszawy Wschodniej i Interregio "Jan Matejko" relacji Warszawa Wsch. - Kraków Główny. Pociąg Warszawa-Kraków wjechał na tor, po którym z naprzeciwka poruszał się pociąg Przemyśl-Warszawa. Oba składy miały razem 11 wagonów. Zginęło 16 osób, a 57 zostało rannych. Zobacz specjalny raport dotyczący katastrofy