Pieniądze przyznane, ale niewypłacone. Dzieci ofiar katastrofy kolejowej pod Szczekocinami ciągle nie dostały odszkodowań, przyznanych im przez sejmik województwa śląskiego. Na wypłacenie po 10 tysięcy złotych muszą poczekać co najmniej kilka tygodni. Winne są procedury.

Jak się okazuje, pieniędzy nie można wypłacić bezpośrednio rodzinom. Po przyjęciu uchwały sprawą zajął się zarząd województwa śląskiego, który musi teraz zawrzeć odpowiednie umowy z gminami, z których pochodziły ofiary. Po podpisaniu dokumentów pieniądze zostaną przekazane do odpowiednich ośrodków pomocy społecznej i dopiero tam będą wypłacane. Dlatego potrwa to jeszcze kilka tygodni.

W sumie odszkodowania ma dostać 16 dzieci z dziewięciu gmin w trzech województwach.

Do katastrofy kolejowej pod Szczekocinami doszło trzy tygodnie temu. W wypadku zginęło 16 osób, ponad 50 zostało rannych. W tej chwili w siedmiu szpitalach wciąż przebywa jeszcze 10 rannych. Trzy osoby leczone są w Sosnowcu. To pacjenci, którzy wymagać będą długiej rehabilitacji. Jedna osoba leży też wciąż na oddziale intensywnej terapii w siemianowickiej oparzeniówce.

Są wyniki badań rejestratorów prędkości, nie ma zeznań dyżurnego

Śledztwo w sprawie katastrofy prowadzi prokuratura w Częstochowie. W ubiegłym tygodniu poinformowano, że śledczy mają już wyniki badań rejestratorów prędkości z rozbitych lokomotyw. Zapisy mogą okazać się kluczowe dla wyjaśnienia przyczyn wypadku - mogą wykazać na przykład, czy któryś z maszynistów hamował tuż przed zderzeniem. Na razie jednak prokuratorzy nie zdradzają, jakie dane udało się odczytać. Dokument jest tajny.

Niestety śledczy wciąż nie dysponują zeznaniami dyżurnego ruchu ze Starzyn, któremu zamierzają postawić zarzut nieumyślnego spowodowania katastrofy kolejowej. Na jego przesłuchanie nie pozwalają biegli ze szpitala psychiatrycznego. Po katastrofie mężczyzna trafił na czterotygodniową obserwację, zleconą przez sąd.

Tuż po wypadku z dyżurnym mieli rozmawiać członkowie komisji badającej przyczyny tragedii. Nie wiadomo jednak, jak przebiegała ta rozmowa.

W momencie katastrofy dyżurny pracował na posterunku w Starzynach. Po minięciu właśnie tego punktu kontrolnego jeden z pociągów wjechał na niewłaściwy tor, co doprowadziło do zderzenia. Dyżurny miał natomiast wiedzieć o awarii zwrotnicy i semafora na torze pod Szczekocinami - problemy pojawiły się kilka minut przed katastrofą.