Zaledwie dzień po udzieleniu błogosławieństwa "Urbi et Orbi", papież Franciszek zmarł w wieku 88 lat. Trudno uwierzyć, że jeszcze w Niedzielę Wielkanocną błogosławił z balkonu bazyliki św. Piotra, mówiąc o pokoju, nadziei i życiu. Dziś te słowa brzmią jak pożegnanie. Wielkanocny poranek przyniósł wieść, która poruszyła miliony ludzi na całym świecie.
Plac św. Piotra był wypełniony po brzegi - 35 tysięcy wiernych z całego świata przyszło na mszę, którą odprawił kardynał Angelo Comastri jako papieski delegat. Franciszek - mimo wyraźnie słabnącego głosu - pojawił się na balkonie i pobłogosławił miasto i świat. Zaledwie kilkanaście godzin później jego serce przestało bić.
Wczorajsze orędzie wielkanocne zabrzmiało dziś jak pożegnanie i testament. Franciszek mówił o Chrystusie, który żyje, o tym, że nie można zamknąć go w przeszłości - tak samo jak nie można zamknąć papieża Franciszka w jednym tylko tytule czy urzędzie. On chciał być po prostu Franciszkiem - bliskim ludziom, obecnym w ich codzienności. Nie kładź się spać bez zgody - mówił. Nie narzekaj. Bądź radosny. Chrześcijanin nie powinien być smutny.
W swoim ostatnim publicznym przesłaniu papież apelował o pokój w Ziemi Świętej i na Ukrainie, o pomoc dla głodnych, o zakończenie cierpienia w Strefie Gazy. Te słowa dziś wybrzmiewają jeszcze mocniej - jako echo jego serca, które do ostatnich chwil biło dla drugiego człowieka.
Dla milionów osób na całym świecie był przewodnikiem, pasterzem i przyjacielem. Zostawił po sobie nie tylko nauczanie, ale przede wszystkim przykład. Jego "smacznego obiadu" na zakończenie audiencji i gest wyciągniętej dłoni - te drobne, ludzkie znaki - już na zawsze pozostaną w pamięci.


