"Trudno sobie pomyśleć o tym ostatnim pięćdziesięcioleciu bez Jerzego Stuhra w polskim teatrze, filmie czy estradzie" - wspomina w rozmowie z RMF FM Juliusz Machulski. Podczas trwających w Krakowie Stuhraliów odbędzie się szereg spotkań z autorami filmów, w których zagrał Jerzy Stuhr. O wielkiej dziurze po śmierci artysty, jego dziedzictwie, trzeciej części "Kilera" i drugim sezonie "Małego zgonu" rozmawiał z reżyserem Paweł Konieczny.
Paweł Konieczny, RMF FM: Rozpoczęliśmy Stuhralia, czyli wyjątkowe wydarzenie rok po śmierci Jerzego Stuhra. Jak można dziś, po roku od śmierci Jerzego, wspomnieć tego artystę?
Juliusz Machulski: Po roku, jak w każdej chwili, można go wspomnieć jako jednego z największych aktorów, z którymi mieliśmy okazję być i w tym samym czasie żyć. Ja miałem jeszcze szczęście to, że pracowałem z nim dosyć długo, więc zapamiętam to jako okres bardzo długiej przyjaźni. W sumie zrobiliśmy pięć filmów, to jest lekko licząc ponad sto dni, plus jeszcze wszystkie dojazdy, przemieszczanie się. Mam wrażenie, że były takie czasy, że częściej go widziałem niż rodzina Jurka. Co zresztą potwierdza Maciek Stuhr.
W sumie stał się taką rodziną.
W jakimś sensie tak. Po tym jak już sam zaczął reżyserować - to mu dobrze szło - w Studio Zebra, które prowadziłem wtedy, zrealizowaliśmy cztery jego filmy. Wspominam go jak kogoś naprawdę bardzo bliskiego, z czego nie zdawałem sobie sprawy, kiedy on cały czas był.
Blisko pięćdziesiąt lat minęło od powstania "Seksmisji". Spotykamy się między innymi w Wieliczce, gdzie to dzieło było kręcone. Jakie wspomnienia, także właśnie w związku z tym filmem, powstają dziś?
Tam jest za dużo wspomnień, żebyśmy to zamknęli w takiej krótkiej rozmowie. Ale z tym miejscem mamy specyficzne wspomnienia, bo gdyby nie dokumentacja w Wieliczce, to pewnie mógłbym nie wpaść we właściwym momencie na Jerzego Stuhra i obsadzić go w roli Maksa. Nie wyobrażam sobie kogoś innego w tej roli dzisiaj, państwo pewnie też. Ale to nie było takie proste. Kiedyś się długo przygotowywało filmy, więc byliśmy już w Wieliczce, szukając miejsc do zdjęć, potrzebowaliśmy kopalnię, a nie wiedzieliśmy, kto będzie grał Maksa. To była już noc, byliśmy zmęczeni po łażeniu po tych długich kopalnianych korytarzach i w SPATiF-ie krakowskim spotkaliśmy Jerzego. No i tak to się zaczęło.
Seksmisja stała się kultowa, choć młode pokolenie być może tego filmu nie widziało. Testy z tej produkcji wciąż są powtarzane i doskonale znane. Jak także zainteresować młode pokolenie tym, co wtedy w "Seksmisji" się działo? Jakie znaczenie właśnie ten film ma dziś dla naszej kinematografii?
To już chyba zadanie pana pokolenia. Ja zrobiłem swoje, mogę odpocząć. Myślę, że młodzi, nawet jak nie widzieli, to robią wrażenie, jakby widzieli. Ja nie będę zachęcał, bo jest to gdzieś osiągalne na jakichś streamingach pewnie. Jest pokolenie, które nie mogło widzieć go w kinach w czasie rozpowszechniania tego filmu. To były lata osiemdziesiąte, wtedy bardzo długo ten film był w kinach. To były inne czasy. Były dwa programy w telewizji, wtedy jeszcze nie było kaset wideo. To był dobry czas na ten film, dlatego osiągnął tak dużo widzów. Ale nie wiem co zrobić, by dziś zachęcić do poznania tego filmu. Zrobiłem, co mogłem dzięki Jurkowi Stuhrowi, który właśnie zrobił ten film. Jego nie zapytamy, co zrobić dalej, ale dzięki niemu ja zyskałem przyjaciela na całe życie. Początkowo nie wierzyliśmy, że ten film odniesie taki sukces. To były inne czasy. Były takie smutne filmy na ekranach i walczyło się o Polskę, o świat, były pytania filozoficzne. Kino było dość ponure, więc na tym tle może łatwo się było choć trochę odbić.
Dziś mamy wielką dziurę po Jerzym Stuhrze, wielkim artyście. Czy tę dziurę w jakikolwiek sposób da się zasypać lub przykryć? Czy straciliśmy artystę, który kształtował pokolenia aktorów też jako rektor uczelni? Jak to będzie w przyszłości, po takiej wielkiej stracie?
Trudno to ocenić dzisiaj, ale to na pewno jest olbrzymia strata, ponieważ on był wszechstronny. On potrafił być i kabaretowy, i dramatyczny, i szekspirowski, i potrafił grać komedie, i filmy serio. Do tego umiał uczyć młodzież aktorską. Bardzo zresztą mu to dobrze szło, z tego co wiem. Potrafił także występować jeszcze we Włoszech w innym języku, robić monodramy w języku obcym. Ja nie widziałem akurat "Kontrabasisty" po włosku, ale to chyba jest z półtorej godziny mówienia, co jest niebywałe. Był wszechstronny, reżyserował, pisał scenariusze. Nie chciałbym powiedzieć, że tej dziury nie da się zapełnić, bo nie chcę podcinać skrzydeł młodym ludziom, którzy się dopiero zaczynają do zawodu zabierać. Ale naprawdę jest to jakieś wyzwanie. Myślę, że jego syn Maciek ma dużo z taty, bo tu niedaleko pada w tym wypadku jabłko od jabłoni. On jest też taki wszechstronny, choć jeszcze nie reżyseruje filmów.
Są takie straty, które nas zaskakują, bo myśleliśmy, że coś będzie trwało zawsze. Zresztą sam tak myślałem. Jurek zamieszkał w kamienicy, gdzie ja mieszkam w Warszawie. Jak bywał w stolicy i byliśmy sąsiadami przez chwilę, to zawsze odkładaliśmy takie długie wizyty. Widzieliśmy się może dwa razy. Zawsze wydawało się, że jest jeszcze sporo czasu. I to też jest dla mnie nauczka, że trzeba chwytać te momenty, bo nic nie jest wieczne.
Wydaje mi się jednak, że on odszedł w pełnym spełnieniu swojego zawodu z różnych stron, bo to był taki omnibus aktorski i fantastyczny człowiek, który był oddany cały temu co robił. Ja jako producent zrobiłem kilka filmów z nim i wiem, jak on to przeżywał. Miał wielki talent. Droga jest otwarta, jest to miejsce po nim i pewnie to będzie trudne do zapełnienia, ale trzeba próbować.
Skoro już przeszliśmy do przyszłości... ptaszki ćwierkają o trzeciej części "Kilera". Czy bez komisarza Ryby, bez Wąskiego, bez Siary ten film ma szansę stać się ponownie wielkim hitem?
Wiem, że jest oddolna chęć, bo to nie jest mój pomysł. Jeśli powstanie taki film, na pewno będzie inny, bo inne są też czasy. "Kiler" tak zrobiony, jak prawie trzydzieści lat temu byłby dzisiaj może mniej popularny. On wtedy trafił w tak zwany duch. No i wspaniałe role tych aktorów, o których pan mówił, spowodowały to, że on jest taki jak jest. Z tego co wiem, to miałby być inny zupełnie film, na czym innym polegający i duch tych postaci, których już nie ma fizycznie aktorów, w tej produkcji by się pojawił. To będzie wyzwanie na pewno kogoś, kto to, kto to będzie realizował. Ja na pewno nie będę. Ja mogę otoczyć pieczą taki film, ale na pewno nie będę go reżyserował.
W kinach niebawem zobaczymy "Vinci 2". Film, który poruszył Kraków, wzbudził tutaj sporo kontrowersji ze względu na nocne zdjęcia. Co zobaczymy na ekranach pod koniec lipca?
Jest to druga część, która jest po dwudziestu latach kontynuacją przygód Cumy i jego przyjaciół. Wydaje mi się, że ten czas jest dodatkową wartością tego filmu. Uważam, że sequela powinno robić się albo jeden po drugim, tak jak to było z "Vabankiem" czy z "Kilerem", albo odczekać jakiś spory czas, żeby coś się z tymi postaciami filmowymi, a także z aktorami w międzyczasie stało. W 2004 roku, gdy kręciliśmy pierwszą część to ci wszyscy aktorzy właściwie stawali pierwsze kroki w filmie. Dla Roberta Więckiewicza to była pierwsza taka główna rola w filmie. Dla Borysa Szyca też. A dzisiaj to są gwiazdy, tak jak Marcin Dorociński, który tam grał epizodyczną postać, Łukasz Simlat także. Te gwiazdy trudno zebrać do jednego koszyka w tym samym czasie, więc to było najtrudniejszym logistycznym zadaniem. Ale jak już ich mieliśmy, no to już potem poszło gładko. Tam jest kilka nowych postaci. Nie chcę za dużo zdradzać, bo to już będzie premiera za dwa i pół tygodnia. Feedbacki są dobre. Zadowoleni są szczególnie dystrybutorzy.
A co do nocnych wydarzeń, nie da się zrobić omletu nie zbijając jajek (śmiech). Jak chcemy mieć film w Krakowie, no to trzeba się uzbroić w cierpliwość. Tak, czasem tak jest. Nie często takie filmy się robi, gdzie Kraków jest również jedną z jednym z bohaterów, a tu jest na pewno. Miasto jest coraz piękniejsze po dwudziestu latach. W porównaniu z pierwszą częścią - to dwa różne miasta. To jest miasto, które zasługuje na kolejny film. Może już nie ja będę go robił, ale kto wie. Kraków jest takim samograjem, trochę filmowym, bo gdzie się ustawi kamerę, to jest dobrze. Kręcenie filmu jest ciężką pracą fizyczną, poza stresem psychicznym. Kraków powoduje, że tu można wypoczywać w wolnym czasie, przejść się i jest się otoczonym starożytnością, która jest nowoczesna. To jest imponujące w Krakowie. I z tego powodu bardzo lubię tu przyjeżdżać.
Przejdźmy jeszcze do platformy streamingowej. Jaka jest przyszłość serialu "Mały zgon"? Tutaj także czekamy na dalszą część przygód bohaterów. Czy się doczekamy?
Szczerze myślałem, że CANAL+ się rzuci na ten serial i powie: dawajcie, róbcie dalej, bo to jest genialne. Czekałem... i się rozczarowałem, bo tak nie było. Nie chcę wszystkiego zwalać na pandemię, która wybuchła akurat wtedy, kiedy serial wszedł na platformę. Była energia większa wtedy po zakończeniu serialu, żeby to kontynuować. Gdybyśmy zaczęli to odkopywać od nowa, to zapewne mogłoby to powstać. Ja na pewno już bym się za to nie wziął, ale mógłbym też pomóc jakoś, choć ten oryginalny scenariusz nie był przecież moim pomysłem. Dołożyłem się, ile mogłem. Punkt wyjściowy był jednak kogoś innego. Dziękuję, że pan o tym mówi, bo też uważam, że to jest serial, który został przeoczony jakoś na tle innych seriali. Może to był zły czas akurat. Film też musi mieć szczęście. Może "Mały zgon" nie miał szczęścia, aczkolwiek tam były fantastyczne role Piotrka Grabowskiego i Grześka Przybyła. Ja bardzo lubiłem ten serial i tę pracę, bo to była też praca z młodymi ludźmi. Kiedyś byłem najmłodszy w ekipie, a teraz już jestem najstarszy. Zauważam, że nagle mi przynoszą krzesło i po co mi krzesło? No wiesz, może byś chciał usiąść? Potem wchodzę, a oni wszyscy wstają. Dlaczego wstajecie? No bo ty stoisz. Są takie sytuacje, do których muszę się przyzwyczaić.
Sceneria w "Małym zgonie" była niesamowita. Chociażby pałac w Mosznej. Ale nie tylko.
Moszna była z góry, a środek był w Pszczynie. Pszczyna nie wygląda tak dobrze z zewnątrz, jak wewnątrz. Serial w sumie robiliśmy od granicy do granicy, byliśmy od Pszczyny aż pod Kaliningrad. Kręciliśmy też w Lidzbarku. To była przygoda. Poznałem kawał Polski, fantastycznej Polski i zauważyłem, jak zmienia się dzięki temu, że weszliśmy do Europy. Codziennie przejeżdżaliśmy przez Lidzbark czy przez Bartoszyce. Poza filmem to było fantastyczną, lekko turystyczną przygodą przy okazji ciężkiej pracy przy filmie. Gołym okiem widziałem, że ta Polska idzie w dobrym kierunku, że już jesteśmy Europą w jakimś sensie i to zresztą, że chcieliśmy w filmie też zawrzeć. Cieszyłem się z tego serialu i że spotkałem tych ludzi, nowych aktorów, nowe twarze. W filmie piękne jest to, że można kogoś nowego poznać. "Mały zgon" jest dla mnie ważnym serialem.
Na koniec chciałbym jeszcze wrócić do Jerzego Stuhra. Jakie dziedzictwo dziś w Polsce pozostanie?
To też pewnie jest zadanie dla jakichś socjologów kultury i filmoznawców, może teatrologów i wydaje mi się, że on odcisnął tak wyraźnie ślad we wszystkich tych dziedzinach, w których się obracał. Trudno sobie pomyśleć o tym ostatnim pięćdziesięcioleciu bez Jerzego Stuhra w polskim teatrze, filmie czy estradzie. Przecież on wspaniale prowadził Spotkania z balladą swego czasu. Tam go zauważyłem jako komediowego aktora, nie tylko aktora poważnego. Pozostaną po nim nie tylko filmy. Mało tego, pamięć po nim zostanie też w krajach przyległych, bo przecież on jest kultowym aktorem w Rosji. Przecież on jest tam rozpoznawany, szczególnie stał się kultowy po "Deja vu". Oni byli bardzo dumni z tego, że Jerzy Stuhr przyjechał zagrać w filmie ukraińskim w sumie, bo to myśmy kręcili w Odessie, wtedy to jeszcze był Związek Radziecki. Myślę, że dzięki "Seksmisji" jest znany również w Czechach i na Węgrzech, i w Rumunii, w całym tym byłym bloku socjalistycznym. Przebił się na cały świat. Znany był w Hiszpanii i Włoszech. Niektórzy aktorzy mieli mniej szczęścia, bo odeszli. Też mieli taki długi za sobą szlak zawodowy, ale nie grali w takich zauważalnych jak on filmach. To jego postać stwarzała filmy, a nie film stwarzał jego. On był "Galacticos".


