Ponad milion nielegalnych imigrantów wyszło wczoraj na ulice Stanów Zjednoczonych. To kolejna odsłona protestów przeciwko zaostrzeniu procedur imigracyjnych - i obecnie temat numer jeden za Oceanem.

To, co można było obserwować na ulicach, przypominało już poważny ruch społeczny. Imigranci domagają się, by kraj żyjący w dużej części z ich pracy, nie zamykał się na przyjezdnych za chlebem.

W związku z tym na dotychczasowych marszach się nie skończy – demonstranci pokazali bowiem opinii publicznej, że potrafią demonstrować spokojnie i legalnie. Zdążyli się przy tym także sprawnie zorganizować. Zdają sobie również sprawę, że z taką siłą Kongres musi się liczyć – zwłaszcza w roku wyborów. - Wspólnie możemy coś osiągnąć. Wierzymy, że wszystko się zmieni - mówi jeden z demonstrantów.

Wszystko zaczęło się na kalifornijskich farmach, gdzie przy zbieraniu truskawek, pomarańczy czy winogron pracują niemal wyłącznie Meksykanie – mają więcej obowiązków, a pensje dostają wielokrotnie mniejsze niż Amerykanie. Gdyby porzucili to zajęcie, ceny produktów z pewnością poszybowałyby w górę.

Teraz imigranci wyszli na ulice i pokazali Amerykanom, jak wielu zajęć miejscowi nie chcą się podejmować. W barach i restauracjach nie ma ludzi zmywających naczynia, kelnerów, na ulicach nie ma śmieciarzy czy sprzątaczek. Wszyscy zgodnie wyszli na ulice – m.in. Los Angeles. Tam protestowało najwięcej niezadowolonych ze zmian w przepisach – aż 600 tysięcy ludzi. To pierwszy taki protest od dziesięcioleci. - Wszyscy przyszliśmy tu po jedno. Chcemy legalizacji. Dla wspólnego dobra - mówią.

Problem w tym, że politycy mogą się zgodzić tylko na częściową legalizację imigrantów – miałoby to dotyczyć osób, przebywających w Stanach Zjednoczonych co najmniej 5 lat. Protestujący chcą jednak amnestii dla wszystkich.