11 września wciąż budzi wiele pytań, wiele spraw nie zostało do końca wyjaśnionych, ale teraz być może największe znaczenie mają pytania o to, co dalej - pisze Grzegorz Jasiński, dziennikarz RMF FM, który na żywo przed pięcioma laty relacjonował wydarzenia ze Stanów Zjednoczonych.

Pamiętam ten poranek, jakby to było wczoraj. Na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych budził się pogodny dzień. Ludzie spieszyli do pracy, kupowali kawę i gazety. Ot, zwyczajna godzina szczytu w Nowym Jorku czy Waszyngtonie. Na nic ciekawego się tego dnia nie zanosiło. Gdy obraz płonącej wieży WTC pojawił się na ekranach telewizyjnych całego świata, nikt prócz organizatorów zamachu nie wiedział, co naprawdę się dzieje. Pierwsze doniesienia wskazywały, że może jakaś awionetka rozbiła się o północną wieżę. To wydawało się mało prawdopodobne, ale możliwe. Tyle jednak że uderzenie małego samolotu nie mogłoby spowodować tak wielkiej wyrwy w ścianie budynku. A więc, co to było? Samolot pasażerski? Jakim sposobem?

Uderzenie drugiej maszyny, tym razem w południową wieżę WTC pozbawiło świat złudzeń. To musiał być atak terrorystyczny, a kto wie, może nawet początek wojny. Kolejna eksplozja, tym razem w Pentagonie pokazała, że atak nie ograniczył się do Nowego Jorku. A więc może jednak wojna? Tylko z kim? Pojawiły się doniesienia o kolejnych wybuchach, przed Departamentem Stanu, przed Kongresem. Nie było czasu ich weryfikować, w tym nieprawdopodobnym dniu już wszystko wydawało się prawdopodobne. Później okazało się, że te informacje były nieprawdziwe. Kolejny porwany samolot rozbił się z dala od kamer telewizyjnych, w Pensylwanii. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, co zdarzyło się na jego pokładzie chwilę wcześniej.

Od pierwszych dramatycznych zdjęć pokazujących ludzi uwięzionych na najwyższych piętrach północnej wieży WTC jasne było, że wielu z nich tej tragedii nie przeżyje. Akcja ratunkowa jednak trwała i ciągle można było liczyć na cud. Upadek południowej, a potem północnej wieży pogrzebał wszelkie nadzieje. Z czasem coraz bardziej wyraźnie docierało do naszej świadomości, że zginęli nie tylko ci, którzy nie mogli uciec, ale także ci, którzy spieszyli im na ratunek. Ogrom tragedii był porażający. W południe 11 września wydawało się, że mogło zginąć nawet kilkanaście tysięcy ludzi. Na szczęście ostateczna liczba ofiar okazała się znacznie mniejsza.

Porażająca była też świadomość, że oto nic już nie będzie takie jak dawniej. Stany Zjednoczone zostały zaatakowane w bezprecedensowy sposób. Inaczej niż w przypadku Pearl Harbour, tym razem celem byli także cywile, samo kontynentalne terytorium USA. Stało się coś, czego Amerykanie właściwie nie brali w ogóle pod uwagę. I teraz musieli na to jakoś odpowiedzieć. Kiedy agencje informacyjne podały doniesienia o ostrzale Kabulu, wydawało się, że odpowiedź jest natychmiastowa, szybko jednak Pentagon zdementował te pogłoski. Nie było jednak wątpliwości, że krótki okres względnego spokoju po zakończeniu zimnej wojny odchodzi w przeszłość, zaczyna się nowa era, era starcia cywilizacji zachodniej z terroryzmem.

Pięć lat po 11 września ta wojna nadal trwa i nic nie wskazuje na to, by miała się szybko zakończyć. Do kolejnego zamachu w Stanach Zjednoczonych nie doszło, ale sami Amerykanie są przekonani, że mimo coraz ostrzejszych środków bezpieczeństwa, taki atak to tylko kwestia czasu. Przekonują o tym choćby przypadki krwawych ataków na wyspie Bali, w Madrycie i Londynie. Przekonują odkrywane plany kolejnych zamachów. Wojna w Afganistanie, co do której zasadności świat nie miał wątpliwości, została wygrana, ale spokoju tam nie ma i walki z talibami trwają. Osama bin Laden zapadł się pod ziemię, a jego poszukiwania od dawna zdają się trwać w martwym punkcie. Szans na rozwiązanie konfliktów w Iraku wciąż nie widać, obalenie Saddama Husajna nie okazało się warunkiem wystarczającym dla zaprowadzenia nad Eufratem i Tygrysem demokracji i pokoju. Wszystko to w sytuacji, gdy liczba żołnierzy amerykańskich zabitych w Iraku i Afganistanie w najbliższych dniach zapewne przekroczy liczbę ofiar 11 września.

Świat zachodni jest dziś być może bezpieczniejszy niż 5 lat temu, bo zdał sobie sprawę z zagrożenia i uczy się, jak uprzedzać uderzenia terrorystów. Uczą się tego zwykli obywatele, jak choćby w przypadku „shoebombera” Richarda Reeda, którego jeszcze w grudniu 2001 roku obezwładnił personel pokładowy samolotu wraz z pasażerami. Uczą się też służby wywiadowcze różnych krajów, których współpraca doprowadziła miesiąc temu do wykrycia i unieszkodliwienia grupy planującej atak na samoloty startujące z Wielkiej Brytanii do USA. Ta wzmożona czujność przynosi efekty, ale pełnego bezpieczeństwa nie zagwarantuje. Terroryści są coraz bardziej zdeterminowani, coraz bardziej pomysłowi i zapewne niestety coraz bliżsi przejęcia broni masowego rażenia w jakiejkolwiek postaci.

Lata, które upłynęły od 11 września, nie dały odpowiedzi na pytanie, z kim właściwie i o co dokładnie tę wojnę z terroryzmem prowadzimy. Oczywiście, można powiedzieć, że walczymy z Al-Kaidą o własną wolność i bezpieczeństwo, ale czy to w jakikolwiek sposób przybliża nas do zrozumienia istoty konfliktu. Nie ma pomysłu, jak zapobiec starciu cywilizacji zachodniej z fundamentalizmem islamskim, nie ma powszechnie uznawanej diagnozy, co jest przyczyną tego starcia, można zaryzykować stwierdzenie, że poza obroną przed kolejnymi atakami nie widać prób wyjścia z tej sytuacji. 11 września budzi wciąż wiele pytań, wiele spraw nie zostało do końca wyjaśnionych, ale teraz być może największe znaczenie mają pytania o to, co dalej. Czy podsłuch telefoniczny i zdejmowanie butów przed wejściem do samolotu mają być jedynymi sposobami, by odwieść młodych muzułmanów od planów wysadzenia nas w powietrze?

Grzegorz Jasiński, RMF FM