To był duży szok dla wszystkich. Niesamowite zaskoczenie i zagubienie się w rzeczywistości tego poranka - tak wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku wspomina Wojciech Siemaszkiewicz.

O wybuchu stanu wojennego

Jan Mikruta: Najmłodszemu pokoleniu Polaków stan wojenny kojarzy się albo z tym, że nie było „Teleranka”, albo z filmami takimi jak „Rozmowy kontrolowane”. W kontekście stanu wojennego nie padają takie słowa jak okupacja, wojna – słowa, których pan używał w listach do brata. Proszę powiedzieć, jaka panowała wśród pana przyjaciół atmosfera 13 grudnia, kiedy okazało się, że został wprowadzony stan wojenny? Co myśleliście? Co czuliście?

Wojciech Siemaszkiewicz: Myślę przede wszystkim, że to był duży szok dla wszystkich. Niesamowite zaskoczenie i zagubienie się w rzeczywistości tego poranka, ponieważ w gruncie rzeczy dowiedziano się o tym dopiero rano, bo była niedziela – wtedy studenci zwykle dłużej śpią, ale rano ktoś tam widział w telewizji, czy słyszał, że ogłoszono stan wojenny, więc trudna było sobie uświadomić zaraz po usłyszeniu tego, co to właściwie jest. W moim przypadku, udaliśmy się do radia studenckiego na miasteczku studenckim i tam wszyscy koledzy zeszli się z tego radia, żeby po prostu zgromadzić informacje i zobaczyć, co się dzieje. Działo się tyle tylko, że w telewizji był Jaruzelski – powtarzano przemówienie i wiadomości, itd.

Jan Mikruta: Ale co myśleliście? Myśleliście – stan wyjątkowy, czy myśleliście – wojna, za chwilę czołgi zaczną strzelać do ludzi na ulicach?

Wojciech Siemaszkiewicz: W tym momencie to trudno było powiedzieć, co się będzie działo. Świadomość była taka, że zakończył się jeden okres – okres naszej wolności, swobody, i zaczęła się – tak, jak pan powiedział – okupacja po prostu, ponieważ wiemy, że wojsko wyjechało na ulicę, ZOMO wyszło na ulice i po prostu nie ma nic – wszystko zostało zamknięte. Pierwsza świadomość jest taka, że w ogóle się nie rozpatruje tych spraw z tej perspektywy, tylko każdy stara się gromadzić informacje. Zaczęły dochodzić wiadomości, że koledzy zostali w nocy zaaresztowani, że zakłady pracy są zamknięte, że ten zjazd „Solidarności” został rozbity i tak dalej. Świadomość była taka, że zaczęła się poważna w tym wypadku wojna.

Jan Mikruta: Co wiedzieliście, a czego nie wiedzieliście? Docierały – tak, jak pan mówi – informacje o tym, że koledzy byli aresztowani. Czy wiedzieliście cokolwiek o tym, co się z nimi dzieje? Czy wiedzieliście, że trafiają do obozów internowania? Czy może przechodziło wam przez myśl, że może nie żyją?

Wojciech Siemaszkiewicz: W tym momencie nie było nic wiadomo poza tym, że zostali aresztowani przez Służbę Bezpieczeństwa i gdzieś wywiezieni. Nie było wiadomo gdzie. Pamiętam, że potem poszliśmy do Collegium Novum, żeby zobaczyć, czy są jacyś inni ludzie, ponieważ niedawno zakończył się strajk studencki, więc jeszcze studenci byli obecni w tym budynku. Nikt nic nie wiedział. Ludzie się po prostu schodzili, jak się dowiadywali, że jest stan wojenny. Przyszli tam, gdzie oczekiwali, że jacyś inni ludzie się zbiorą. W tym momencie w Collegium Novum zebrali się wszyscy działacze, czy członkowie ruchu studenckiego i „Solidarności”. Nikt nic właściwie nie wiedział, co się dzieje.

Jan Mikruta: Baliście się?

Wojciech Siemaszkiewicz: Myślę, że były takie uczucia strachu czy zaskoczenia. Może nie w tym pierwszym dniu, ale na pewno już w następnym dniu, ponieważ ogłoszenie zamknięcie uczelni, szkół, zakładów pracy, itd. Większość ludzi myślała, co tu robić i po prostu zaczęła opuszczać miasteczko studenckie czy uniwersytety. Ludzie się spakowali i rozpłynęli się po prostu. To był jeszcze ten taki moment, w którym człowiek został sam w tym miasteczku studenckim, które zwykle tętniło życiem – nagle się znajduje w kompletnej izolacji, niedostępu wiadomości i tak dalej. Trudno to opisać, po prostu trzeba to przeżyć. To jest coś takiego, jak z atakami terrorystycznymi w Nowym Jorku na przykład, kiedy każdy nagle znajduje się w jakimś miejscu i też nie wie, co się dzieje, jakie są informacje, co robić? Tak więc jest to takie odczucie szoku, zaskoczenia, niepewności, strachu itd.

O internowaniu, przesłuchaniach

Jan Mikruta: Kiedy pan bał się najbardziej w czasie stanu wojennego?

Wojciech Siemaszkiewicz: Najbardziej bałem się, kiedy nas przewozili z jednego obozu internowania do drugiego. Ja byłem w Zabrzu-Zaborzu na Śląsku. To chyba było w marcu i oni nas przewozili na wschód do nowego ośrodka – jak nas poinformowali. W gruncie rzeczy to nie było wiadomo, co się będzie działo, ponieważ pojechaliśmy w tych sukach – tak nazywano te ciężarówki do transportu więźniów. Wyjechaliśmy wcześnie rano z Zabrza-Zaborze i potem staliśmy w jakimś polu przez kilka godzin, więc jest to uczucie niesamowite, ponieważ przez myśl ciągle się przesuwają te okresy z II wojny światowej – przynajmniej w moim przypadku – gdzie tych ludzi wywożono na takie opuszczone tereny, potem wychodzili z ciężarówek i po prostu odprowadzano na bok i rozstrzeliwano. Takie przechodziły przez moją świadomość myśli i uczucia. Okazało się, że czekaliśmy na inne transporty z innych obozów. Później sformułowano dłuższy transport – trudno było widzieć, co się dzieje. Jechaliśmy godzinami przez – pamiętam – Kraków i inne miasta. Od czasu do czasu mogliśmy widzieć takie widoki, jak się przesuwają przez otwory jakieś – już nie pamiętam co. To też było takie niesamowite wrażenie, że człowiek znajduje się w tej izolacji, w tym więzieniu i nagle się przejeżdża przez tętniące normalnym życiem miasta i nikt praktycznie nie zwraca uwagi na to, co się dzieje, kto my jesteśmy i tak dalej. Jechaliśmy w tym transporcie do wieczora, do późnej nocy. Stanęliśmy też w jakimś innym więzieniu – już nie wiem, gdzie to było – tylko po to, żeby się rozprostować, pójść do ubikacji i tak dalej. Potem znów nas wsadzono w te same transporty i już w ciemnościach żeśmy jechali, gdzieś w górach. Ludzie myśleli, że gdzieś jesteśmy na Dalekim Wschodzie. Niektórzy zomowcy czy strażnicy sobie robili żarty, że nas wywożą na Wschód. A więc takie skojarzenia się zrobiły, że o to tutaj, jak powstańców wywożą na Syberię, albo nie wiadomo gdzie. Takie myśli wychodziły przeze mnie i kolegów, no bo w końcu się nie wiedziało, gdzie się jedzie i co się dzieje.

Jan Mikruta: Co najbardziej zapamiętał pan z tego okresu w areszcie śledczym, zaraz po aresztowaniu?

Wojciech Siemaszkiewicz: W areszcie śledczym zostawiono mnie na chyba dwa dni. Dla mnie to było nowe wrażenie, bo ja nigdy nie byłem w areszcie czy więzieniu, tak jak inni koledzy, którzy byli wcześniej aresztowani w czasie ich działalności podziemnej. Dla mnie było to po prostu coś niesamowitego, że wkroczyłem w ten inny świat, gdzie przestępcy czy ludzie aresztowani za jakieś tam powody żyją. Trzeba było sobie uświadomić, że to jest ich życie. W tej celi, w której byłem było kilku młodych ludzi. Okazało się, że jeden z nich już prawie spędził połowę życia w tym więzieniu i to właściwie jest jedyne, co on prawdopodobnie wie. Z ich zachowania i z ich postępowań codziennych można było widzieć, że to jest ich życie. Tak jak normalni ludzie wstają, idą do łazienki, myją się, jedzą śniadanie, słuchają radia, to dla nich tym wielkim przeżyciem było po prostu wstanie, chodzenie po celi, słuchanie odgłosów zza krat, zza okna. Szczególnie wieczorami, kiedy oni tam dokonywali niesamowitych rzeczy, żeby uchylić tylko troszkę okno, żeby mogli mieć obraz tego podwórka więziennego i tego, co tam się działo.

Jan Mikruta: Czy jako więzień polityczny nie bał się pan – mając zapewne przed oczami historie z lat 50. – przesłuchań?

Wojciech Siemaszkiewicz: Na pewno się bałem i nie wiedziałem, co mnie spotka – czy mnie pobiją, czy zastosują jakieś inne metody? Jak z perspektywy na to patrzę, to zauważyłem, że przyjąłem taką postawę zobojętniania – po prostu nic mnie nie obchodziło, co się działo w tym więzieniu, ani poza nim. Człowiek siedział tam i egzystował bez żadnej konkretnej świadomości. Po prostu się czekało na to, co się będzie dziać, bez żadnej myśli, co się dzieje, itd. Jak poszedłem na to przesłuchanie, to po prostu miałem taką postawę – nic mnie nie obchodzi, nic mnie nie interesuje. Na każde pytanie odpowiadałem, że albo nie wiem, albo, że byłem członkiem legalnej organizacji, więc nie wiem, jakie są zarzuty o nielegalną działalność, itd. Ale jest to bardzo niewesoła sytuacja, kiedy się siedzi naprzeciwko jednego ubeka, a drugi chodzi z tyłu i coś tam robi – nie można się obrócić i nie wiadomo, czy nie przyłoży w głowę, nie wiadomo, co się będzie działo. Od czasu do czasu wyjmował pistolet i coś tam robił z tym. Inteligentny człowiek wie, że to jakieś są psychologiczne zagrywki, ale w danym momencie nie było wiadomo – mogli przecież zastrzelić i jakie mogłyby być konsekwencje? Przecież mogły być żadne – prawdę mówiąc. Kto by się o tym dowiedział?

Jan Mikruta: Czy docierały do was informacje o zabójstwach, egzekucjach – informacje, które być może się nie potwierdzały? Ja próbuję sobie to wyobrazić i domyślam się, że ilość plotek i domysłów, która musiała wtedy krążyć, była ogromna?

Wojciech Siemaszkiewicz: Jak byłem jeszcze na wolności po ogłoszeniu stanu wojennego, to były ciągłe pogłoski o tym, że pacyfikowano zakłady, szczególnie w kopalniach, itd. Faktycznie wiemy, że w kopalni „Wujek” były takie sceny, ale po prostu ludzie przesadzali. Myśmy ciągle patrzyli na Nową Hutę, czy starali się dowiedzieć, co się w niej dzieje. Tam ciągle dochodziły pogłoski o jakieś niesamowitej walce, czy atakach milicji, itd. – kompletnej pacyfikacji zakładu. Właściwie nikt nic nie wiedział. Aresztowania, pobicia – cały czas dochodziły pogłoski o tym. Potem przecież były te demonstracje w Krakowie, gdzie ZOMO zaatakowało demonstrantów, więc wszystko było prawdopodobne. W momencie, jak byłem w areszcie, to specjalnie nic nie słyszałem. Natomiast jak z aresztu nas do obozu internowania w Zabrzu-Zaborze, który jest po prostu normalnym więzieniem, tam się dowiedzieliśmy po jakimś czasie, że tam w pierwszych dniach stanu wojennego ci więźniowie – internowani, przyjęli pozycję oporu. Zabarkowali się w jednym z baraków i po prostu nie chcieli mieć żadnych kontaktów z milicją, itd. Szturmowano ten barak – tak mi opowiadano. Tam doszło do scen pobicia, itd.

Jan Mikruta: Generalnie – jak rozumiem – panowała atmosfera absolutnego strachu?

Wojcieszg Siemaszkiewicz: Tak, ponieważ cały czas jest psychiczne obciążenie, kiedy ludzie są aresztowani, zamknięci i ludzie wzięci z różnych środowisk, różnych miejsc – nieprzyzwyczajeni do samego faktu bycia z dala od rodziny, odizolowani od wszystkiego, ponieważ była tylko jedna wizyta na miesiąc. Pierwsze paczki – z żywnością, ubraniami, itd. – dotarły w styczniu. Także jest to taki okres, kiedy wszyscy siedzą, czekają i po prostu nie wiadomo co robić z tym wszystkim. Są różne psychiczne reakcje na to. Młodzi ludzie teraz mogą sobie z tego zdawać, że jak gdzieś jadą na wakacje i przebywają w grupie kolegów przez tydzień w pokoju czy namiocie, to mogą sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy takie samo środowisko jest odizolowane od wszystkich spraw społecznych, od całego życia.

Jan Mikruta: Pan w swoich listach do brata używa bardzo ostrych słów. Pisze pan o wojnie, o okupacji, używa pan słów: zbrodniarze, gestapo, mordercy. Cały czas się pan pod tym podpisuje?

Wojciech Siemaszkiewicz: Tak, bo w tym momencie taka była moja reakcja i świadomość tego. Pamiętam, że w pierwszy dzień, jak przyjechaliśmy do Zabrza-Zaborza, nas ulokowano w izolatkach najpierw, ponieważ taka była procedura widocznie, żeby tam jeden dzień spędzić. Natomiast wszyscy inni byli w innych barakach, więc co wieczór tam się odbywał taki apel, gdzie śpiewano hymn narodowy i inne pieśni. Jak się siedziało w tej izolatce – ja byłem z drugim kolegą – i się słyszało pieśni, które śpiewali powstańcy czy legioniści, to było uczucie niesamowite, że ciągle jest jedno i to samo, że my po prostu podążamy tą samą drogą co ludzie z 1830, 1863, 1918, itd. Gdzie jest koniec tego? Takie było odczucie tego, że kończy się jeden okres i zaczyna się nowa walka o nową Polskę.

Wiersz o stanie wojennym

Wojciech Siemaszkiewicz napisał wiersz o stanie wojennym. Jak mówi, jest to zapis pierwszych wrażeń.