Spowodowanie zagrożenia w ruchu lądowym, spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym i poświadczenie nieprawdy w dokumentacji - takie zarzuty usłyszał dróżnik, który miał dyżur na strzeżonym przejeździe kolejowym w Kozerkach w chwili tragicznego wypadku z 30 września. W auto, które wjechało na tory przy podniesionym szlabanie, uderzyły dwa pociągi. Zginęła kobieta, a jej córki zostały ciężko ranne.

       

Śledczy, jak twierdzą, mają dowód na to, że dróżnik nie zamknął szlabanów na czas. To zapis z zegara i tachografu ciężarówki, która wjechała na przejazd tuż przed osobówką, w którą uderzył pociąg.

Zegar synchronizował się satelitarnie i dlatego, według prokuratorów, dokładnie pokazuje, że ciężarówka wjechała na tory minutę z sekundami przed nadjeżdżającym pociągiem. Wtedy rogatki powinny być już dawno zamknięte.

Prokuratorzy ustalili również, że dróżnik otworzył szlabany na 2 minuty przed nadjeżdżającym pociągiem.

Śledczy postawili mężczyźnie miedzy innymi zarzut poświadczenia nieprawdy, bo w dokumentach zdążył zrobić wpis, że opuścił szlabany.

W prokuraturze dróżnik odmówił składania wyjaśnień.  

Do tragicznego wypadku w Kozerkach doszło ostatniego dnia września. Najpierw w samochód, który wjechał na tory przy podniesionym szlabanie, uderzył pociąg jadący w stronę Warszawy. Siła uderzenia była tak duża, że wyrzuciła auto na drugi tor, którym w przeciwnym kierunku jechał pociąg pośpieszny ze stolicy.

W wypadku zginęła kobieta, a dwójka jej dzieci została ciężko ranna.

Dzień po tragedii prokuratorzy wypuścili do domu, bez postawienia zarzutów, dróżnika, który dyżurował w Kozerkach w chwili wypadku. On i świadkowie tragedii podawali rozbieżne wersje wydarzeń. Dróżnik mówił śledczym, że nie opuścił szlabanów, bo na przejeździe mijały się dwie ciężarówki. Świadkowie twierdzili, że ruch w tym miejscu był płynny.