Ciężko nie narzekać, ale i ciężko nie przyznawać w dużej mierze racji. Trudno bezrefleksyjnie chwalić, ale jeszcze trudniej zganić - zwłaszcza gdy wcześniej żądało się od rządu reform. Expose premiera wprawiło polityków, analityków i wszelkiej maści komentatorów w konsternację. I - co charakterystyczne - dotąd nikt, łącznie z opozycją, nie potępił za nie Tuska w czambuł.

To było pierwsze w najnowszej historii expose, po którym mnóstwo Polaków zaczęło zaciskać kciuki za to, by nie udało się zrealizować jego założeń.

Nie było dotąd premiera, który w ciągu jednej godziny zmusiłby tak wielu ze swych rodaków, do gorączkowego liczenia ile i na czym stracą. I choć większość odetchnęła po tych obliczeniach z ulgą, to na tle wizjonerskich i rozmarzonych wystąpień poprzedników (w tym i siebie samego sprzed czterech lat) Tusk przypominał bardziej głównego księgowego niż szefa nowotworzonego rządu. Zapewne zabieg ten służyć miał "nierozmydleniu" expose i sprawieniu, by nie było okazji do mówienia o czymkolwiek innym niż o cięciach, oszczędnościach i podatkach, ale - mimo wszystko - mocno zabrakło mi w tym krótkim wystąpieniu, choćby jednego zdania o edukacji, cyfryzacji, deregulacji i paru jeszcze innych ważnych dla wielu Polaków sprawach.

Podstawowym zarzutem, jaki nasuwa się na myśl po expose jest to, że skoro rząd ma tak wiele reformatorskich zamierzeń i jeszcze więcej zapału mógł zacząć wcześniej swe plany w życie, a przynajmniej mówić o nich przed wyborami a nie tuż po nich. Część z nich nie ma nic wspólnego ani z kryzysem, ani z sytuacją budżetu, ani z problemami strefy euro. Ot - choćby podniesienie wieku emerytalnego. Ileż to ja godzin spędziłem, na rozmowach o tym dlaczego nie zostaje podniesiony. Tłumaczono mi, że nie ma takiej potrzeby, bo i tak ludzie będą pracować dłużej skuszeni obietnicami wyższej emerytury. Nie minęło parę miesięcy, i ci sami, którzy wcześniej przekonywali, że potrzeby nie ma, teraz dowodzą, że "ludzie żyją dłużej", a "wiek ich aktywności się przedłuża". Zgoda, tylko nie jest tak, że to wszystko wydarzyło się nagle i w ciągu 6 tygodni jakie minęły od wyborów średni żywot Polki i Polaka wydłużył się o parę lat. Uczciwość więc wymagałaby tego, by dziś powiedzieć "przed wyborami nie chcieliśmy mówić wam, Drodzy Wyborcy, całej prawdy", a nie dowodzić teraz, że to bankructwo greckie zmusiło rządzących do działania.

Przeciętny Polak, jeśli odczuje na własnej skórze działania rządzących, to przede wszystkim w tej emerytalnej sferze. Pozostałe reformy uderzać będą punktowo. Statystycznie najbardziej poszkodowaną na nich będzie 38 letnia kobieta, pracująca jako dziennikarka czy naukowiec, dobrze zarabiająca i mająca jedno dziecko. Ona nie dość, że popracuje o 7 lat dłużej, to w dodatku straci możliwość odliczania części kosztów przychodu i ulgę rodzinną. I choć reforma ulg

na dzieci wciąż nie naprawia ich podstawowego błędu i nie sprawia że trafią one do najbiedniejszych (bo oni nie mają od czego odliczyć ulgi), to wreszcie daje się w nich bardziej wyraźną zachętę do posiadania drugiego, a jeszcze lepiej - trzeciego i następnych dzieci. I choć ja osobiście byłbym większym zwolennikiem systemu, w którym osoby bezdzietne płaciłyby najniższą stawkę podatku na poziomie np. 20%, a posiadaczom dzieci stawka byłaby obniżana np. o pół procent za każde kolejne dziecko, to zmiany w zasadach funkcjonowania tych ulg, wydają mi się krokiem w dobrym kierunku.