Dowództwo Operacyjne Sił Zbrojnych próbuje wyjaśnić, co dokładnie stało się w czasie poniedziałkowego patrolu z udziałem polskich i afgańskich żołnierzy. W zasadzce talibów zginął kapitan z oddziału, a czterech innych żołnierzy zostało rannych. Premier Donald Tusk mówił, że ma wątpliwości, czy akcję przeprowadzono prawidłowo. Zwracał uwagę na to, że wsparcie helikopterów nadeszło zbyt późno.

Wojskowi wyjaśniają, że polskie śmigłowce wykonywały w tym czasie inne zadania. Chroniły spotkanie poświęcone zbliżającym się w regionie wyborom. Aby dolecieć na miejsce, musiały najpierw wrócić do bazy. Po to, żeby wymienić załogi, zatankować, zabrać przede wszystkim żołnierzy na pokład, którzy mają wzmocnić tamten posterunek i dolecieć do Ajiristanu - mówił podpułkownik Dariusz Kacperczyk. Jak wyjaśniał, w tym czasie sprawne były tylko dwa MI-17, które mogły działać w tym terenie.

Kapitan Daniel Ambroziński zginął w trakcie walki. Po tym, jak ewakuowano rannych, żołnierze wrócili po ciało: Dostrzegli takie symptomy, które wskazywały, że to nie jest polski żołnierz. Wszystkie te znaki wskazywały, że jest to przygotowana zasadzka - mówił Kacperczyk. Ciało leżało w innej pozycji. Rysy twarzy zabitego wskazywały, że to Afgańczyk. Ciało Polaka zostało przeniesione w inne miejsce. Udało się je odnaleźć dopiero we wtorek rano.