7 lipca 2005 i 11 marca 2004. To dwie tragiczne daty; pierwsza to seria zamachów w Londynie, druga – akcja terrorystów w Madrycie. Powrót obu zranionych miast do normalnego życia obserwował reporter RMF, Paweł Świąder.

Pierwsza różnica to liczba ofiar. W Madrycie zginęło prawie dwieście osób. Na szczęście w Londynie udało się uniknąć aż takiej liczby ofiar. Tu śmierć poniosło 49 osób. Zamach zorganizowali terroryści z tego samego ugrupowania, jednak skuteczność ich akcji – jak widać – jest różna.

Kolejną różnicą, jaką dostrzegł nasz reporter, jest wszechogarniający strach, jaki był widoczny na ulicach Madrytu, a jakiego brak w brytyjskiej stolicy. Mieszkańcy Madrytu podejrzliwe spojrzenia kierowali na wszelkie bezpańskie torby, pozostawione pakunki. Gdy jeden z pociągów metra zatrzymał się przed wjazdem na stację, rozmowy nagle zamarły, a ludzie w obawie wstrzymali oddech.

Na ulicach Londynu zamachu nie odczuwa się aż w takim stopniu. Widać wiele uśmiechniętych osób, ludzie spotykają się w pubach. Być może jest to sposób na pokazanie, że mimo prób terrorystom nie udało się Brytyjczyków zastraszyć, a życie toczy się dalej. Ważną rolę odgrywa fakt, że brytyjska stolica jest miastem wielokulturowym. Manifestowanie jedności nie jest tu niczym szczególnym.

Inaczej było w Madrycie, gdzie odpowiedzią na zamachy było zorganizowanie potężnego marszu. Kilka milionów ludzi, idąc ramię w ramię, demonstrowało jedność i brak strachu wobec fanatyków. Tam żałobie towarzyszył entuzjazm, a zamyślone twarze kontrastowały z żywiołowymi okrzykami.

Londyńczycy nie zdecydowali się na organizowanie takiego marszu. - Ludzie chcieli pozwolić policji spokojnie pracować i szukać sprawców. Tu ma też znaczenie inny temperament - mówi londyńczyk, z którym rozmawiał Paweł Świąder.

Jakie będą skutki tego zamachu – o tym sami londyńczycy z pewnością przekonają się dopiero w miarę upływu czasu.