Nie potrafię z taką łatwością, jak robią to inni, rzucać kamieniem. I pokrzykiwać: „Co? Nie ma na leczenie, a jest na in vitro? Skandal”. To straszliwie trudne, dramatyczne wybory, ale państwo musi ich dokonywać. Czasami idąc pod prąd najprostszych instynktów.

Tego nie da się zważyć. Ja w każdym razie nie umiem bez wahania powiedzieć - na to dajemy, a na to nie. Przedłużmy o parę miesięcy życie chorym w stanie terminalnym albo uznajmy, że depresja to choroba, której leczenie musi być finansowane z budżetu NFZ, ale już in vitro to kaprys, na który każdy, kogo dotknie problem niepłodności, musi znaleźć pieniądze we własnej kieszeni. Tak wiem, oczywiście, stanem idealnym byłoby, gdyby tych wyborów nie trzeba było dokonywać, gdyby na wszystko były pieniądze, a najlepiej gdyby wszyscy byli bogaci, szczęśliwi i zdrowi, a dzieci rodziło się tyle ile chcemy. Ale tak nie jest. I w tej, a nie innej rzeczywistości my obywatele i oni - władza, musimy jakoś sobie radzić.

Mam mocno ambiwalentne uczucia, gdy patrzę na tę sztuczkę związaną z finansowaniem in vitro. Od lat ci sami rządzący, którzy ją dziś wcielają w życie, przekonywali, że bez ustawy nie ma mowy o refundacji, a tu nagle okazało się, że jedno pociągnięcie ministerialnego pióra wystarczy by dało się to zrobić. Trudno nie pytać, czy oby słabnące sondaże i problemy aborcyjne nie miały nic wspólnego z tempem i sposobem podjęcia tej decyzji i czy oby na pewno nie dowodzi ona raczej słabości i marnego oddziaływania na własną partię, niż siły i zdecydowania premiera. W dodatku to Tuskowe wyjście awaryjne - refundacja mimo braku ustawy - może okazać się kontrskuteczne. Sztuczkę, jaką zastosowali premier i minister zdrowia trudno przyrównywać bowiem do przecięcia węzła gordyjskiego. Aleksander Macedoński załatwił sprawę raz a dobrze, tu rzecz cała to rozwiązanie chwilowe, a jego realizacja - nawet w tych ograniczonych ramach czasowych i ilościowych, wcale nie jest taka pewna. Nie tak znowu trudno wyobrazić sobie, że na akcję - program zdrowotny i refundacja - nastąpi sejmowa, ustawowa kontrakcja. Jeśli platformijni konserwatyści dogadali by się z ziobrystami i PiS-em, mogliby przegłosować ustawę, która nie tylko rozwiałaby nadzieję o budżetowym finansowaniu, ale w ogóle o jakimkolwiek legalnym in vitro.

Ale tak jak trudno nie zadawać pytań i nie mnożyć wątpliwości, tak trudno mi nie próbować wcielić się w skórę tych 15 tysięcy małżeństw, które bezskutecznie walczą o dziecko i które nie mają dziś pieniędzy na to by opłacić sobie in vitro. Jesteście w stanie powiedzieć im, że błądzą, grzeszą i nie zasługują na to, by cieszyć się rodzicielstwem? Ja - przyznaję ze skruchą - nie jestem.