Jak to dobrze, że mamy poetów. Oni są wprost stworzeni do tego, aby przesadzać. Przesadzają słowa jak rośliny, wyrywają wyrazy z naturalnego kontekstu i wkładają w inne, sztuczne, ale -paradoksalnie- jeszcze prawdziwsze formy. Tomasz Różycki "Ręką pszczelarza" czyni to z takimi rzeczownikami jak "sanatorium", "doktor", "kwarantanna", "pandemia", "fala", "funkcjonariusz", "grypa", "leczenie", "norma". Terminy znane z diagnoz i depesz, trafiwszy do tygla jego wiersza, tworzą mieszaninę działającą jak werbalne remedium na realne choroby toczące od środka współczesnego człowieka i dookolny świat.

W "Sanatorium" - drugim w kolejności utworze w książce - opisano językiem poetyckim zupełnie prozaiczną sytuację. To, co od razu tu uderza, to swoisty stop rzeczy treściowo zwyczajnych z zaskoczeniami formalnymi i stylistycznymi, połączenie zwodniczej potoczystości mowy z rozbiciem ciągów logicznych. Od razu was odpowiednio nastawię. Codzienność opisuje się tu mową tylko pozornie potoczną. To, co brzmi tak naturalnie, jest mową wiązaną. To regularne sylabicznie wersy- jedenastozgłoskowce, układane ponadto w znaczące strofy- trzy czterowiersze (tetrastychy) i jeden dwuwiersz (dystych):


A pokój wynająłem w sanatorium

na polecenie pewnego Doktora,

przy przelotówce prosto do Królewca,

gdzie dzikie świnie chodzą żreć żołędzie, 



i tutaj będę spędzał kwarantannę,

zanim nadejdzie znów fala pandemii.

Codziennie sprawdza mnie tu funkcjonariusz,

mam się pojawić w oknie od ulicy, 


lecz co dzień objawia mu się ktoś inny,

co dzień kły szczerzy w ramie inna postać.

Herr Doktor mówi, że to forma grypy,

a leczenie przebiega zgodnie z normą


i kiedy minie czternasty dzień z rzędu,

wtedy silniejsza nad inne zwycięży.


Że sytuacja prozaiczna, każdy się tu zgodzi. Tak przypuszczam. I nie chodzi mi wcale o te "dzikie świnie", a nawet nie o to, że "żreją żołędzie". Czytelnik wierszy musi bowiem pamiętać, że poeta to językowe zwierzę, więc uchwycona "życiowa" sytuacja wyjściowa może być dlań równie ważna jak możliwość zastosowania warsztatowego "chwytu", choćby użycia aliteracji, powtórzenia dla celów artystycznych dwóch wyrazów rozpoczynających się na spółgłoskę "ż". W tym właśnie tkwi istota poetyckiego ujęcia tematu. 

W uproszczeniu: proza - opowiada, poezja odpowiada ... (także) na inne oczekiwania, często nieoczywiste, a nawet niewidoczne dla oczu, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka (czy wstępne strzyżenie uszami). Dodam, że często czytelnik jest od początku świadomie lub podświadomie oślepiany, ogłuszany, żeby nie powiedzieć ogłupiany przed mądrzących się, mizdrzących autorów wstępów i notek z okładek. W przypadku tomu "Ręka pszczelarza" ten zaciemniający charakter kryje się paradoksalnie w okładkowym rzuceniu światła na kulisy powstania tomu.

"W nocnym labiryncie zgiełku i neonowych świateł poeta szuka zbawienia. Zagląda w zaułki zamieszkane przez migrantów i uchodźców, błądzi ścieżkami ich lęków i frustracji. Gubi się między jawą a snem. 'Ręka pszczelarza' Tomasza Różyckiego to zbiór wierszy powstałych podczas pandemii, którą poeta spędził w Berlinie." I już naiwny czytelnik się cieszy: o! ktoś rzucił snop jasności, skierował racjonalny reflektor w mroki metafor w środku wierszy. Jednak z takiego snopu światła może się cieszyć najwyżej ... dziennikarz-snob, pobieżny zawsze publicysta dnia codziennego. Choćby taki jak ja, gdy ma o poezji rozmawiać w jasny dla ogółu sposób na antenie internetowego radia informacyjnego RMF24! Wówczas życiowe kulisy powstania poezji są ważniejsze od życia jej samej. Można wtedy bezkarnie rozmienić wiersze na drobne. Można ich nie odróżniać od reportażu, żarliwego wprawdzie, ale wciąż reportażu, czyli formy żurnalistycznej, klarownej, bez żadnych myślowych i emocjonalnych dziwactw i bez formalnych udziwnień. 

I już niby wszystko wiadomo. Można wiersz, ot tak! opowiedzieć, można wersy zreasumować. I już się jest dumnym z siebie autorem prozatorskiego résumé, streszczenia cudzej mowy wieszczej. Tylko że ta rzekoma jasność wywodu jeszcze bardziej pogrąża poezję w mentalnych odmętach i nie tyle upraszcza, co zaprzepaszcza rozumienie. Pokażę to zresztą wprost, na przykładzie tego jednego wiersza. 

Straszny Streszczacz skryty we mnie pisze teraz tak, po krótkiej radiowej rozmowie z poetą: "Dowiedziałem się od Tomasza Różyckiego, że wiersz 'Sanatorium' ma autentycznie charakter autobiograficzny. Faktycznie autor wynajął pokój w sanatorium na polecenie lekarza i zamieszkał przy drodze do Kaliningradu. Ten budynek stał w miejscu, gdzie zbierały się dziki, aby ryć w ziemi za pożywieniem. W takich okolicach i okolicznościach Różycki spędził kwarantannę podczas pamiętnego pierwszego okresu pandemii koronawirusa 2020 roku. Rzeczywiście był kontrolowany przez dwa tygodnie, codziennie, przez państwowego urzędnika." Wiersz został w ten sposób odfajkowany, można czytać tom pana Tomasza dalej, albo nie czytać go już wcale. Ale ... 


Tu pojawiają się wątpliwości. Na scenę po Strasznym Streszczaczu wkracza Czepialski Sceptyk.  

- dlaczego Doktor pisany jest wielką literą? 
- czemu Królewiec, a nie Kaliningrad? 
- skąd pochodzi nazwa "kwarantanna"? czy istotne są tu religijne konotacje?
- kto jest ten "inny", skoro to miał być p.Tomasz? 
- człowiek kły szczerzy? czyżby się 'ześwinił'? 
- dlaczego tu mowa o "czternastym dniu z rzędu", nie wystarczyło tak zwyczajnie o "dwóch tygodniach"?  
- a tak w ogóle, to kto lub co na końcu i kogo ma "zwyciężyć"? 

Na to proza nawet nie ma zamiaru odpowiadać. 
To tu wkracza - ta trochę "chora" mowa - poezja.  
 
I zaczynamy gorączkować, pojawiają się rojenia, nadmiarowe obrazy i skojarzenia, gonitwa myśli. Pisany wielką literą Doktor jawi się jako Doktor Plaga, postać sprzed wieków, z okresu szalejącej w Europie zarazy, moru krążącego i zbierającego żniwo na całym kontynencie. Widzimy maskę z ptasim dziobem, w którym umieszczano mieszankę ziół i żywic, dostrzegamy daleko w tle chudą personę okutaną w czarny płaszcz, straszącą samym swoim pojawieniem się u bram miasta. A miasto? Czy to ten Królewiec? Königsberg? Miejsce urodzin i życia słynnego filozofa Immanuela Kanta? Kanta jako twórcy filozofii krytycznej (transcendentalnej), zakładającej, że podmiot jest poznawczym warunkiem przedmiotu? Czyżby pytania o podmiot w wierszu były rodzajem filozoficznego żartu? I co z "formą"? Czy dotyczy tylko "grypy". A może to swoisty sygnał, oko puszczone do czytelnika - bacz na formę ... wiersza! Czternaście ma wersów ów wiersz, jak tydzień dni ma czternaście. A jakiż to wierszowany utwór tak jest zbudowany? Jasne! To sonet! Wprawdzie dzieło Tomasza Różyckiego wygląda nieco inaczej niż znane ze szkoły sonety takiego Mickiewicza. Jednak trzeba pamiętać, że mamy XXI a nie XIX wiek, poezja uległa metamorfozie i nawet ta klasycyzująca, kunsztowna, pozostaje pod wpływem awangardowych rozwiązań. Zresztą odmian sonetu, wymian tej cennej, europejskiej, gatunkowej waluty literackiej jest kilka. Włoska wersja zakończona dwiema tercynami (z czasów, gdy - jak obrazowo napisał poeta Andrzej Sosnowski- sonet "stał się lirycznym euro") nie jest już poetyckim monopolistą. Na bank tekst "Sanatorium" jak niemal wszystkie w tomie Różyckiego bliższy jest formalnie sonetowi angielskiemu, zakończonemu dystychem, dwuwierszem z pointą. Że rymów brak? Dziś często jest tak. Albo też rymy są niemal niedostrzegalne, niesłyszalne; bywa że nie są to nawet asonanse, zjawiają się niespodzianie, raczej jak delikatne echa, dla subtelnego ucha.  

Wyczuwacie w wygłosie obu wersów obecność tej obsesyjnej spółgłoski "ż" ("rz" - to jedno i to samo, pomimo różnicy w zapisie)? 

(...) i kiedy minie czternasty dzień z rzędu,
wtedy silniejsza nad inne zwycięży. 


To -jak na mój słuch- muzyczna repryza, ironiczna powtórka z wyrażenia "żreć żołędzie". 

Tych regularności i nieregularności, różnic i tożsamości, odpowiedników i kontrastów przeplatanych w kunsztowny sposób jest w tomie Tomasza Różyckiego całe mnóstwo. "Ręka pszczelarza" byłaby cyklem sonetów, strukturą geometryczną jak plastry miodu, ale nie jest, bo zwarty zbiór "zakłócony" jest przez kilka wierszy o innej budowie. W ten sposób jednak sonety są jeszcze bardziej sonetami, a na ich tle te "inne" jeszcze mocniej się wyróżniają. Choćby jak "List do ludzi" z przewrotnym początkiem: "I proszę żadnych wierszyków, ludzie ciężko pracują." Wierszyków może i nie, ale wierszy jak te - pióra Tomasza Różyckiego- to i owszem, poproszę więcej! 

Mimo że mam ich już wiele w swojej domowej bibliotece. Zacząłem tworzyć tę kolekcję (poddany wenie autora) jeszcze w latach 90. XX w. od tomiku "Anima" z wierszem "Rój", gdzie też pojawił się motyw "medyczny":

Lubiłem takie choroby: ogień przenoszony

oddechem ze snu na sen, białe miejsca

za Odrą, gdzie gaśnie już miasto. (...)


Zaraźliwe były dla mnie w tamtej dekadzie takie słowa Różyckiego, odczułem na sobie jako piszący, że język to wirus (jak pisał William S. Burroughs i śpiewała Laurie Anderson), bo taki wiersz można w wyobraźni przechorować jak odrę, jeśli się człowiek nie zaszczepi przeciwko takiej poezji. (To, co napisałem jest metaforą "lęku przed wpływem" - "anxiety of influence" według akademickiej teorii Harolda Blooma.) Teraz kiedy przejeżdżam tramwajem przez ulicę Zwierzyniecką, widuję mural ze zdjęcia na okładce kolejnego tomu Tomasza Różyckiego "Kapitan X" - trzy dorosłe roboty z robotycznym dzieciakiem. I za każdym razem od razu do roboty bierze się moja fotograficzna pamięć. Re-cytuję słowo w słowo we własnej głowie ten obsesyjny, patologiczny motyw: 

Ciało choruje 


Stąd widać lepiej: chwilowa niedyspozycja,

zatruty organizm z powodu namnażających się 

drobnoustrojów.



Niebieskie Ciało przejdzie chorobę-

rozpalona skóra, depresja zniknie pod falą gorąca,

wystąpią natomiast siódme poty i gorączka,

od której zginą mikroby. Nadejdą wymioty, biegunka

uwolni ciało od toksyn, oczyści narządy.

Chwila osłabienia, a potem znów twarz do słońca

i nabieranie kolorów.



Pozostaną na jakiś czas blizny, ślady po wysypce,

gdzieniegdzie zmarszczki, litery poematu

w nieznanym języku, ruiny dawnej urody,

cmentarzysko, zapadające się złoża czarnych paliw.  


Z prochu powstaliśmy, jak wiadomo. Wiadomo nam z Księgi. Z książek poetyckich Tomasza Różyckiego wiem, że jestem z Ziemi, cały z ciała ... Ciała Niebieskiego. I kiedy choruję, choruje mi świat. A skoro znów świat mi choruje? Więc i ja sam jestem niezdrów. Jest jednak nadzieja na uzdrowienie. W sonecie z tomu "Kolonie" same nazwy obcych (językowo) światów są jak nieznany mi wcześniej, eksperymentalny lek:

Byłem chory, jeździłem metrem, łykałem stacje jak

gorzkie pastylki, Place d'Italie, Gobelins, Cluny.


Tu się zatrzymam, żeby nie przedawkować. Jest znacznie więcej takich pasków tabletek. Oto cała paka pastylek, tom "Dwanaście stacji". I jeszcze "Ijasz". Poemat-trutka (na szczury dżumy?). Odkładam to na potem, na laboratoryjną półkę. Poezję trzeba zażywać w małych dawkach, wiersze Tomasza Różyckiego nie inaczej. Lek może stać się bowiem trucizną. 

Starożytni Grecy w ogóle nie rozróżniali tych pojęć. Mieli jedno określenie - "farmakon". Platon uważał za "farmakon" wynalazek pisma. Filozof  wyraził w swoim dialogu obawy dotyczące pisma. Twierdził, że zostało dane od boga, by wzmocnić i poprawić ludzką pamięć. Pismo jako lek jest jednak równocześnie pismem-trucizną, bo tylko osłabia pamięć, „zarażając” ją zapomnieniem. Do tej koncepcji nawiązał w swoim głośny eseju francuski filozof Jacques Derrida. Napisałem kiedyś o tym pracę, ale już zapomniałem, co w niej napisałem. 

Nie wiem, na jak długo zapamiętam ten swój tekst o wierszach Tomasza Różyckiego. Może nie warto o niczym podobnym pisać i niczego takiego pamiętać. Czytanie poezji ma jednak dla mnie wartość. Jeszcze. Pewnie do czasu.