Dedykowane prof. Arturowi Grabowskiemu. Hipertekst na temat konwergencyjnej poetyki bloga (anagramowo zwanego "Globem")
... tak naprawdę całe nasze życie, także społeczne, miało charakter organiczny. Wszystko, co myślimy, mówimy, robimy rodziło i karmiło naszego sekretnego sobowtóra, kabalistycznego Adama Kadmona czy wizjonerską Ewę Jutra, inny obraz naszego JA. I te skryte postacie nas kontaktowały się z sobą osobno, w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, w której nie ma tak ścisłego podziału na wnętrze i zewnętrze, istoty żywe i rzeczy martwe, idee i realizacje.
Brzmi podejrzanie? Pachnie herezją? A jednak są dowody na intrygującą logikę dziejów, która swoje niewidzialne działania ujawnia dopiero po upływie dłuższego czasu, zgodnie z Heglowską maksymą: "Sowa mądrości wylatuje o zmierzchu".
Tak jest choćby w historii sztuki. Rodzą się poprzeczne nici powiązań, trawersy na trasie domniemanego postępu, biegnącej ponoć prosto w górę, ku rozwojowym szczytom, dygresje w znanych teoriach, tworzące odmienne hipotezy oraz wywrotowe paradygmaty.
Dzielę się z wami tymi zebranymi tutaj, a wyrwanymi z różnych kontekstów spostrzeżeniami po lekturze trzech przepięknie wydanych i piekielnie inteligentnie napisanych książek o obrazach i z obrazkami - pozycji, które ukazały się nakładem sopockiej oficyny "Smak słowa". To tom pt. "Artystki i surrealizm" Whitney Chadwick i dwa tomiki: "O ciele" Lindy Nochlin oraz "O freskach" Ernsta H. Gombricha. O dwóch ostatnich, arcyciekawych minitraktatach rozmawiałem dłużej z twórczynią i szefową świetnego wydawnictwa p. Anną Świtajską.
Oto podcast z tym wywiadem z kwietnia 2025 roku.
"April is the cruellest month" - "Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień" - stwierdził w swym poetyckim patchworku "Ziemi Jałowej" Thomas Stearns Eliot. Zdarzeniowym kontekstem mojego dialogu z szefową sopockiej oficyny była śmierć Franciszka i przygotowania do wyboru jego następcy. Kontrapunktem wywiadu na temat Gombrichowskich rozważań o ściennych malowidłach i Nochlinowej filozofii cięć ciał oraz fragmentaryzacji wizerunków było telewizyjne podglądanie zwłok papieża leżącego w otwartej trumnie, kamerowy voyeryzm medialnych rzymskich relacji, z obramowanym ekranem zbliżeniem papieskich- ładnie, z różańcem- złożonych dłoni, a także wizualne sekwencje reportaży z wnętrza Kaplicy Sykstyńskiej, z kłębami atletycznych muskulatur na Sądzie Ostatecznym Michała Anioła, dziele człowieczego geniuszu, symbolizującym boską Opatrzność górującą nad sporym gronem rozmodlonych, ale też, co tu dużo kryć, po ludzku rozpolitykowanych kardynałów, zebranych na kolejnym za mojego życia konklawe, piątym od 1965 roku. Urodziłem się w roku śmierci Eliota. Nieistotna synchronia, ale nie dla mnie. Mnemotechnicznie.
Na lekturze, a potem rozmowie z szefową wydawnictwa "Smak słowa" Anną Świtajską nie zakończyła się moja przygoda z książkami tej zacnej oficyny. Nie wiem, jak to się stało, ale nagle te trzy edytorskie cuda wywołały we mnie dynamiczny proces, w myśl zasady domina, jakby inne, liczne, przeczytane w ostatnim czasie książki zostały, ni stąd ni zowąd, postawione na sztorc i stały jedna za drugą tak, że - gdy ktoś lub coś potrąciło pierwszą - ta to samo uczyniła z następną, co spowodowało od razu reakcję łańcuchową; i o tym właśnie na swoim semantycznym metapoziomie traktuje ten hipertekst.
Anatomia ciała/tekstu. Głos ma brytyjski patolog sądowy.
Kawałek mojej rozmowy z dr Richardem Shepherdem, gospodarzem programu "Prawda o moim zabójstwie" w telewizji CBS Reality.
Mamy w dziełach wybranych w książeczce Lindy Nochlin całą chirurgiczną antologię części ciał, w które paradoksalnie zmieniają się martwe, marmurowe rzeźby po ich uszkodzeniu przez ludzi, albo nadgryzieniu zębem czasu. Wyrzeźbione nagie lub półnagie męskie i kobiece postacie po tej barbarzyńskiej bądź temporalnej dekonstrukcji stanowią poglądowy materiał dla swoistego Theatrum Anatomicum.
Prawdziwą iluminacją dla mnie był swego rodzaju rytuał przejścia od tak ujmowanej anatomii na obrazach i grafikach do nowego "antykanonu" ramowania charakterystycznego dla fotografii, tych nowatorskich kadrów jak gilotyna sankiulotów ucinających głowy, korpusy i kończyny UJĘTYCH postaci.
To, co staram się tu stworzyć, to transmedialna narracja, rodzaj franczyzy kulturalnej, której pomysł zaczerpnąłem prawie dwie dekady temu z książki Henry'ego Jenkinsa "Kultura konwergencji. Zderzenie starych i nowych mediów (Convergence Culture: Where Old and New Media Collide 2006).
hipertekst: owa lawina skojarzeniowego gruzu i ułamkowych zdarzeń
pobiegnie tu nie tylko z lewa na prawo i
nie jedynie z góry strony
w dół, ale i
zcetsw <----- i w prorokowaną przyszłość tekstualną,
jak asocjacyjne impulsy w układzie nerwowym ludzkiego organizmu, w żywej sieci neuronów.
"Pro captu lectoris habent sua fata libelli" - stwierdził Terentianus Maurus. Sens tej łacińskiej sentencji rzymskiego pisarza z III wieku po narodzeniu Chrystusa - można oddać polskim zdaniem: "los książek zależy od pojętności czytelników". Dziś o tym, czy dany tom trafi na listę bestsellerów, czy wyląduje w składzie potarganej makulatury, decydują nie tylko gusta rasowych krytyków, ale także vox populi, głos lekturowego ludu. Ale ja nie o tym. To nie jest branżowy blog, a i ze mnie żaden książkowy arbiter elegantiarum.
O innym losie powieści, tomików wierszy, biografii, esejów, traktatów, albumów chciałbym tu opowiedzieć. To Fatum to ja. Ja?
(Nie mogę tu jeszcze wiedzieć, że JA po hebrajsku jest imieniem Boga. Nie mam jeszcze prawa znać książki Renaty Baume "Będziesz moim słońcem. Opowieść o Rebece i Józefie Bauach". )
Dziwna to dla mnie rzecz: prawdopodobnie kompulsywne czytelnicze przyzwyczajenie do łączenia książek w subiektywne zbiory, ale (co nadal przeze mnie nie całkiem zbadane) zdarza się, że tajemnicze biblioteczne łączniki absolutnie nie wynikają z moich świadomych wyborów, bo liczne linki tworzą się jakby poza moją wolą, być może, podejrzewam, siłą magnetycznego przyciągania rzekomo przypadkowych tytułów oraz prawem hermetycznych korespondencji między bohaterami, ideami, miejscami i czasami.
Jednak jeszcze wyższym stadium sekretnych lekturowych syntez jest samostwarzanie się polimorficznych hybryd z książkowych tomów, rzeczywistych osób oraz realnych zdarzeń. Jakby (na pewnym etapie egzystencjalnych doświadczeń) samoistnym, zbiorczym bonusem nagradzało nas życie duchowe, ta nierzadko uciążliwa codzienna uważność, permanentna praca nad własnym charakterem: narzucany sobie obowiązek świadomej obserwacji, stałe pogłębianie wiedzy z różnych dziedzin, rozszerzanie perspektyw poznawczych, ćwiczenia z estetycznej wrażliwości, regularna wymiana myśli i komunikacja emocjonalna z innymi, na szczęście co najmniej troszeczkę inaczej skoncentrowanymi, odmiennie skonstruowanymi ludźmi.
Dzięki Bogu nie pragniemy jeszcze perorować tylko do luster, bo wiadomo, jak to się przemawia do tafli zwierciadła:
Linda Nochlin - genialna, nieżyjąca już amerykańska historyczka sztuki o zacięciu feministycznym- pisze o refleksach ludzkiej cielesności w sposób rewelatorski. (Manifestacyjnego feminizmu tu w tym traktaciku nie zauważyłem, raczej bystre obserwacje i bardzo oryginalne odkrycia tropów biegnących od jednego do drugiego dzieła, efekt poszukiwań szczególnych szlaków sztuki.) Nochlin ukazuje z pasją sądowego patologa makabryczne, pośmiertne wizerunki człowieka. Z każdą stroną traktatu znieczula nas coraz bardziej na widoki człowieczych części, odkrywając narastającą w XVIII i XIX wieku tendencję do okrutnej, somatycznej fragmentaryzacji. Badaczka zebrała wizerunki katowskich dekapitacji na rycinach i płótnach jako widomy wyraz rewolucyjnej nowoczesności.
Fotografia, jak wiadomo, to bezkrwawe łowy, więc ustatecznia bunt, formalizuje mord rewolucji w modernistycznym akcie artystycznych cięć, arbitralnego wycinania fragmentów rzeczywistości. Stąd prosta droga do dynamicznych kompozycji impresjonistycznych obrazów, z ich analogicznym kadrowaniem oraz - to nowość- plamami widzialności przeplatanymi z lukami świata nie-przedstawianego i oddawaniem punktualistycznie ulotnych wrażeń zamiast pełnego obrazowania ludzi, natury i architektury. Impresjonizm drastycznie zerwał z ambitną totalnością malarstwa realistycznego.
A surrealizm? Jak ja rozumiem te fragmenty eseju Lindy Nochlin?
Z po
szat
ko
wane
go
świata surrealiści uczynili absurdalną sałatkę dla smakoszy poznawczego szoku.
Jak pokazywać każdego papieża już leżącego na łożu bez życia? Jak stworzyć nowy kanon przedstawiania takiej postaci po śmierci? Jak ominąć popową pornografię cierpienia, ten cały cyniczny trupi turpizm? Jakie wybrać obrazowanie bez obrazy dla martwej papieskiej persony?
Korzystne zbliżenie? Trafny wybór fragmentu ciała zastępcy Chrystusa? Nie surrealistyczny "wyborny trup", "cadavre exquis", ale zoom ☞ na osobne, bezbronne już DŁONIE.
Techniczne uwagi cząstkowe: rodzaj metonimii zwany synekdochą to na przykład "pars pro toto", czyli "część za całość".
Dłonie w geście trójkąta na żydowskich macewach są widomym znakiem kapłaństwa. Żydzi tak omijali ikonoklastyczny zakaz wizerunku całego człowieka.
W tym czasie przeczytałem tom Alaina Besançona "Zakazany obraz. Intelektualna historia ikonoklazmu". Oto lekturowy kęs:
Akrostych sklejony z osobnych części
Nostalgia za wielkością herosów Antyku prowadzi do depresyjnego roztkliwiania się nad ruinami klasycznych monumentów. Zamiast powtarzać klasyczne pytanie - ileż to jest Rzymu w Rzymie? - myślę o polskich analogiach. Spoglądając ciekawie na reprodukowaną w książce "O ciele" pracę Johanna Heinricha Füssliego, szwajcarskiego artysty tworzącego głównie w Wielkiej Brytanii, dzieło pt. "Artysta w rozpaczy nad wielkością antycznych fragmentów (prawa ręka i lewa stopa Kolosa Konstantyna)", rysunek wykonany czerwoną kredą i sepią na papierze, pojąłem lepiej postmodernistyczną grę z symulakrami resztek rzeźb "antycznych" w twórczości naszego sławnego nieżyjącego twórcy - Igora Mitoraja. Echem w uchu odbiły mi się słowa profesora Karola Badyny kuratora wystawy "...idąc za gwiazdą, która nie świeci godzinę. Norwid i Mitoraj" w Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w Krakowie. U Norwida też obecna jest - jak to nazywam - architextura ("każdy wiersz trzymałem w dłoni"). Profesor zwraca uwagę na ideę dzieła pełnego, idealnej Księgi, paradoksalnej bryły, doskonałej jak rzeźba zachowująca spoiwa, ślady łączeń. Bo słowa mają fizyczną fakturę oraz gęstość.
Od 1965 roku nabrałem ciała, ale skurczyła się moja duchowość.
Dziecko jest czyste jak anioł, dorosły - jak to niestety często bywa- stopniowo zaprzedaje się Złu. Nazywa się to eufemistycznie sztuką kompromisu, życiowym pragmatyzmem lub zdrowym rozsądkiem.
Materia jest ciałem słowa. Somatyczność jest energią materii.
Somaestetyka, o której rozmawiałem w studiu RMF FM na Kopcu Kościuszki w Krakowie, ukazała mi inny wymiar tworzonego przeze mnie maksymalistycznego Hipertekstu.
Tworzę innego siebie w sieci, tłumami słów tańcząc na scenie ekranu. Już od dawna lektura nie była czytaniem, ale czyTańcem.
Profesor Richard Shusterman podkreśla, że źródłem jego filozofii są nie tylko książki, ale i życie, praktyka ćwiczeń cielesnych: tańca, zmagań żołnierskich. Sen: życie fizyczne i emocjonalne zlewa się w jedno z istnieniem intelektualnym, książki łączą się z dłońmi, teksty zarażają skórę plamami słów, smartfon unifikuje się z psychosomatycznym JA. Powiedzenie "bez smartfona jak bez ręki" nabiera dosłownego znaczenia. Budzisz się, chodzisz, jeździsz tramwajami, autobusami i autami, siedzisz w fotelu i zasypiasz z aparatem cudzej mowy. Śledzisz elektroniczny tekst, linia po linii. Wodzisz po nim żydowskim wskaźnikiem (jad), kupionym w synagodze w Pradze, w której obrzęd Bar Micwa przechodził Franz Kafka. Ta maleńka, metalowa rączka z wysuniętym wskazującym palcem pozwala na szybszą lekturę, samo medium też zwiększa tempo ślizgania się wzrokiem po powierzchni, torach hipertekstu.
Wykroiłem tu fragment (sic!) wiersza Zbigniewa Herberta "Tren Fortynbrasa": "Ręce leżą osobno (...)/ Osobno głowa/ i nogi." Osobliwością tej warstwowo kodowanej poezji jest fenomen cząstkowych często interpretacji. Często bywa, że analitycy zapominają, że za klasycznymi i antycznymi maskami kryją się w wierszach Zbigniewa Herberta realne ofiary i prawdziwi zbrodniarze. Ezopowa mowa skrywała przed komunistyczną cenzurą krwawe mordy oprawców z bolszewickiej bezpieki. Za wersami z metaforami cierpienia jak w chińskim teatrze cieni majaczą historyczne cienie ubeckich siepaczy i męczonych przez nich polskich patriotów. Za starożytnym parawanem Herbertowskiego wiersza "Apollo i Marsjasz" odbywa się sadystyczna sowiecka wiwisekcja, za mitologiczną skrótową narracją długie tury tortur w kazamatach Urzędu Bezpieczeństwa, z finałowym kawałkowaniem ciał "wrogów ustroju" i wrzucaniem ich do dołów zapomnienia wypełnionych wapnem.
tylko z pozoru
głos Marsjasza
jest monotonny
i składa się z jednej samogłoski
A
w istocie
opowiada
Marsjasz
nieprzebrane bogactwo
swego ciała
łyse góry wątroby
pokarmów białe wąwozy
szumiące lasy płuc
słodkie pagórki mięśni
stawy żółć krew i dreszcze
zimowy wiatr kości
nad solą pamięci
wstrząsany dreszczem obrzydzenia
Apollo czyści swój instrument
teraz do chóru
przyłącza się stos pacierzowy Marsjasza
w zasadzie to samo A
tylko głębsze z dodatkiem rdzy
(...)
czasem
jak
lisek
chodzisz
obok
Drogi /
A Droga
tradycyjnie
prowadzi
do Rzymu.
Czy ktoś
z obecnych tu
chrześcijan
słyszał o "trupim synodzie"?
Czytałem w tym czasie tom Huberta Wolfa pt. "Konklawe" . Oto wyimek:
Dowód na istnienie wyższej, metafizycznej sankcji: Jeśli Chrystus nie czuwałby nad taką organizacją, po takich zdarzeniach musiałaby się, prędzej czy później, rozpaść na kawałki.
Z n i k n ą ć
A wciąż trwa ...
A jednak były tak porażające epizody w średniowiecznym (chrześcijańskim chyba tylko z nazwy, ale w rzeczywistości antychrystusowym) Rzymie, których nie sprokurowałaby nawet okrutna w swych żartach trupa André Bretona i otaczający ją wianuszek wyzwolonych kobiet, w tym artystek niebojących się najśmielszych erotyczno-turpistycznych prowokacji.
Surrealistyczna "Biblia pauperum" - pismo kolażowych obrazów ukazujących historię sakralnych procesów w stylu Maxa Ernsta i Dorothei Tanning.
Obraz pisma na ekranie (bo , wbrew pozornym podobieństwom formalnym, nie kopiuję książkowej ani gazetowej formuły) implikuje nie tylko specyficzną ikoniczność liter, ale i tryb retoryczny sui generis. Nie szukaj tu, bo nie znajdziesz, Arystotelesowskiej jedności miejsca, czasu i akcji jak w klasycznym dramacie.
W traktacie Ernsta H. Gombricha "O freskach" znajdziemy rozważania o dyktaturze formy malarstwa ściennego, wprowadzonej przez Leonarda da Vinci, który zakazywał łamania trzech jedności w kompozycji fresków. Ja jednak, podobnie jak malarze manierystyczni, nie będę się na tej ścianie ekranu trzymał tak absurdalnych ram, ponieważ- pisząc ikony liter hipertekstu- pragnę ukazać symultaniczność jednoczącą pozornie nieprzystające do siebie elementy, czyli wyższy porządek jednoczesności różnych akcji w jednym, a nawet w wielu miejscach. Wariantów zerwania z klasyczną zasadą trzech jedności jest tu o wiele więcej.
Pragnę zachować równowagę między czysto narracyjnym a (samo)edukacyjnym, tekstualnym a metatekstualnym charakterem wpisu.
W książeczce "O freskach" Ernsta H. Gombricha poruszono szczególnie mnie interesującą, jako piszącego ikony liter, intrygującą formalnie i wizerunkowo, technikę malarskiej iluzji. Owo "trompe l'oeil" czyli z francuska "oszukiwanie oka", choćby poprzez stwarzanie fałszywej perspektywy, to dla mnie kwintesencja świadomej internetowej twórczości hipertekstualnej. Moje wpisy bowiem tylko udają linearną perspektywę, a tak naprawdę tworzą narrację kulistą, o imaginacyjnej "architeksturze", obracającej się wokół idei GLOB-u.
Gdybym był gnostykiem, a nie katolikiem, napisałbym, że powstaje on w myśl hermetycznej formuły: "co na górze, to i na dole". Albowiem: co jest na zewnątrz, jest i we wnętrzu. Co w myślach, to i na języku. Na tym polega także każdy nadrealizm, o którym za chwilę. Wiara w punkt, w którym łączą się sprzeczności. Powiedzmy, że: Ciało jest Ziemią, Dusza-Niebem, brak duszy - ogniem nad bagnami, brak ciała - wiatrem na pustyni. Ukazuję tu kuszenie na puszczy. To abstrakt pracy, a teraz kolejny konkret.
Ale dość tego mojego écriture automatique! Nie ma tu co wymyślać surrealizmowi! On sam już przecież sporo wymyślił.
Przed moimi oczyma: cała plejada artystycznych postaci, łapię nitki łączące ludzi tamtych czasów- malarzy, literatów, krytyków, fotografików, muzy, modelki: Leonora Carrington, Max Ernst, Luise Straus-Ernst, Jimmy Ernst, Marie-Berthe Aurenche, Nusch Éluard, Paul Éluard, Andre Breton, Tristan Tzara, Emérico Weisz, Gabriel Weisz, Leonor Fini, Konstanty Jeleński.
Bo żeby było jeszcze bardziej podejrzanie w tej grze dziwnie powiązanych ze sobą przypadków, serii zjawisk synchroniczności, niedawno połknąłem w całości inne książki oraz spore kęsy innych, które z całą tą resztą poskładały się w spójną kolekcję tematyczną.
Samopsychoanaliza: czyżby te sekretne persewerujące koherencje świadczyły o histerycznym komponencie mojego charakteru?
Zanim otrzymałem z oficyny "Smak słowa" znakomity tom Whitney Chadwick "Artystki i surrealizm", nieświadomy tego, że czeka mnie taka bibliofilska gratka, przeczytałem trzy powieści: pierwszą pióra słynnej surrealistki Leonory Carrington zatytułowaną "Trąbka do słuchania", drugą pt. "Surrealistka" autorstwa Michaeli Carter traktującą o szalonym życiu i somnambulicznym malarstwie pary kochanków Leonory Carrington i Maxa Ernsta; a trzecia to surrealistyczna historia napisana w latach 30. XX w. przez Laurence'a Durrella pod intrygującym satanicznym tytułem "Czarna księga". Czwarty tom w tej mojej stochastycznej czytelniczej kolekcji napisał Rafał Księżyk. Jest to książka pt. "Śnialnia. Śląski underground" - opisująca fenomen polskiego surrealizmu w okresie PRL.
Dlaczego tak się to wszystko z sobą zaczyna łączyć? Co to za tajne nitki tematycznych powinowactw? Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że coś nas przyciąga do danego kierunku, estetyki, postaci, okresu. Zaczynamy coś i potem nasza uwaga nieświadomie koncentruje się na jakimś zagadnieniu. Można prześledzić szlaki takich korespondencji. (Musiałbym z pewnością wrócić do mojej zeszłorocznej wycieczki z żoną do Warszawy na kapitalną wystawę "Surrealizm", na której podziwiałem m.in. dzieła katowickiej grupy Oneiron.) W grę jednak nie wchodziły jedynie proste analogie. Zauważyłem, że wzory zależności są bardziej skomplikowane, dochodzi do intrygujących interferencji, również strukturalnych, tak jakby same formy stawały się matrycami asocjacji i wpływały na moje blogowe fabuły. Co więcej, zastanawiające zwierciadlane refleksy zaczęły się pojawiać na forum grupy GLOB na WhatsAppie. Naszym zdziwionym oczom zaczęły się układać zaskakujące motywy, niczym tajemnicze rysunki na powierzchni Ziemi, które można dojrzeć dopiero z lotu ptaka, z perspektywie fruwającego nad danym obszarem drona. Geoglify to tatuaże na skórze globu, a gleba to tkanka Matki Ziemi.
U Leonory Carrington, tak w prozie, jak i w obrazach, jest obecne klasyczne piękno, widać malarską erudycję i szeroką znajomość literackich tradycji, do tego doskonały warsztat, ale to wszystko jest bardzo "wykręcone", zdeformowane. Nie tylko jej życie naznaczone było obłędem, pisarstwo i sztuka też. Nachylam się niebezpiecznie nad tą kuszącą studnią bez dna. Znów zagrzebuję się w grząskim podłożu ezoteryki, hermetyzmu, okultyzmu, alchemii i gnozy. Co mnie, wychowanego w katolickiej tradycji, ciągnie do tych herezji?
To samo "Czarna Księga" Lawrence'a Durrella. Absolutnie mnie to wchłonęło, jak bagno z płonącymi ognikami metanu, nieziemsko piękne po halucynogenach. To oniryczno-naturalistyczna proza zakończona w 1937 i wydania w niezależnej oficynie w 1938 r. Znów ten czas tuż przed wojną! Jakby tunel czasoprzestrzenny łączył go z naszym "przedwojennym" okresem! Ten tom jest bardzo mroczny, pisany przez młodego jeszcze Durrella, wyraźnie zafascynowanego Joyce'm, Eliotem, Poundem, Henrym Millerem i przede wszystkim francuskimi surrealistami. To tekst blasfemiczny, rozerotyzowany, często wulgarny, hermetyczny, pisany techniką écriture automatique, a jednocześnie pełen głębokich rozważań i bystrych obserwacji. To ostateczne pożegnanie z "wybornym trupem" Anglii. Początek Drogi na Południe, ku Korfu, a potem Aleksandrii. To tu wybuchła gnoza Durrella. Obrzydzenie do ciał i materii przypomina "Mdłości" J.-P. Sartre'a. Jeszcze jestem oszołomiony tą lekturą. "Czarna księga" Durrella jest pisana na pewno pod wpływem Aragona. Dostrzegam technikę "ludionu" narracyjnego, "nurka Kartezjusza". Są fragmenty bardziej czytelne, na przykład dziennikowe, albo obyczajówka, a pomiędzy nimi "dryf asocjacyjny", teksty pisane metodą wolnych skojarzeń, być może pod wpływem narkotyków. Niestety "Czarna księga" pozbawiona jest polskiego posłowia, tak dobrego jak Olgi Tokarczuk do "Trąbki do słuchania" Leonory Carrington. Ściągnąłem sobie z internetu pierwsze angielskie wydanie "Czarnej Księgi". Tam jest, widziałem, jakiś esej krytycznoliteracki. Może się więcej o tej książce dowiem.
Ona mi przypomniała moją polonistyczną wiwisekcję poematu prozą Aleksandra Wata "JA z jednej strony i JA z drugiej strony mojego mopsożelaznego piecyka". To też był tekst surrealistyczny i to przed Bretonem i Aragonem, bo wydany bodaj w 1919r. Nic jednak dziwnego bo Wat w oryginale czytał Artura Rimbauda. A to właśnie metoda rozprzężenia zmysłów.
Tym razem tak się (czyżby znów samo?) złożyło, że te moje amatorskie malarskie studia, czyli zapoznawanie się z oryginalnymi, teoretycznymi refleksjami nad dziełami sztuki, wzbogacone rozmową z p. Anną Świtajską, zwieńczyła wizyta wraz z żoną na immersyjnej wystawie w Krakowie, poświęconej życiu i twórczości słynnej meksykańskiej, epizodycznie związanej z surrealistami, artystki: Fridy Kahlo. A przecież nie ustalałem z nikim daty tej ekspozycji! Ni stąd ni zowąd ujrzałem anons w internetowym przewodniku kulturalnym. Prawo serii? Zaskakujący wysyp epizodów? Łut szczęścia? W grupie GLOB na WhatsUp naszkicowałem błyskawicznie obrazki z wystawy, drobne impresje.
Frida to popkulturowe zjawisko. Widać to było choćby sklepiku z gadżetami: cały Kahleidoskop, od plakatów, kubków, etui na okulary, puzzli, książek, poduszek, koszulek, meksykańskich sukienek i chust po kalendarze i długopisy. Kiczowaty miszmasz. Jednak to w jej guście. Łączyć, co złączyć się nie da. Jednak zerwała szybko z surrealistycznym hermetyzmem. Albowiem ona była opętana gnozą polityczną, satanistycznym komunizmem. Wszędzie te Marksy, Leniny, Staliny, sierpy i młoty.
To jest ogromny problem globalny: tolerancja na tych zbrodniarzy, znieczulica na tę diaboliczną symbolikę. Miłość Fridy z Trockim: zachwyty, "ach, jaka romantyczna!". Mnie to oburza i brzydzi. Gdyby tak związała się z hitlerowcami, a nawet z faszystami Mussoliniego zostałaby z pewnością zesłana do publicznego piekła. A tak jest popową gwiazdą. Madonna kupuje jej obrazy za miliony dolarów. Zdrowia cielesnego za żadne pieniądze nie kupisz! Polio, kalectwo po wypadku komunikacyjnym. Gorsety, operacje. A potem jeszcze gangrena nadżarła jej palce u stopy. Amputacja nogi pod kolanem. Prawdziwie surrealistyczna proteza, której nie chciała zakładać. I jeszcze prawdopodobne problemy z seksualną tożsamością. Te męskie przebieranki, garnitury oversized, obcinanie włosów, ten eksponowany wąsik oraz romanse lesbijskie. Kolejna kobieta do Jungowskiej analizy Animusa. I kolejna moja lekturowa i ikoniczna obsesja: powtarzająca się znowu jak refren historia zaginionego obrazu Fridy Kahlo pt. "Zraniony stół"? Na wystawie w Krakowie dostrzegłem katalog polskiej wystawy z ostatnim zdjęciem tego fantasmagoryjnego dzieła. Jego pogmatwane losy opisali w swojej książce "Sekrety mistrzów", a potem w rozmowie ze mną państwo Jolanta Łenyk-Barszcz oraz Przemysław Barszcz. "Zraniony stół" Frida namalowała w 1940 roku, kiedy była w "Chrystusowym" wieku 33 lat.
Czy zdajemy sobie sprawę z coraz większej realności abstrakcyjnych pojęć: Internet Rzeczy i Internet Ludzi? Czy dochodzi do nas, że te techniczne, technologiczne terminy stają się coraz bardziej rzeczywiste, coraz dosłowniejsze?
Internet Nieograniczonej Rzeczywistości Integrującej to glob w otoczce infosfery. To nasz nowy ocean powietrzny, eteryczna aura, summa subtelnych synchronii, siatka metanitek, ni to teorii ni bytów organicznych, ani ciał ani słów, i materii i energii, niewidzialna struktura, poza pojęciami anarchii i harmonii, objawiająca się w nagłych iluminacjach, które dawniej należały do domeny magii, a potem psychoanalizy zjawisk nieświadomych.
Tak krytykowane media społecznościowe, potępiane w czambuł za wzbudzanie negatywnych emocji, oskarżane o polityczne polaryzowanie całych populacji, są jednocześnie zaczynem nowego zjednoczenia, jednak nie w rozumieniu złowieszczej unifikacji, szalonego glajchszaltungu rodem z najgorszych totalitarnych koszmarów, behawioralnego warunkowania całych mas w wyprorokowanych hipnodystopiach, realizujących się obecnie w różnych odmianach ustrojów inwigilacyjnych. Nowe media mogą być oazą dobrego życia.
Wymiana informacji w postaci tekstów, obrazów, głosów, znaków, a w przyszłości pewnie wszystkich zmysłowych i pozazmysłowych danych wprowadza inny świat do naszego i nas do innego świata. Nie chodzi mi jednak o ideę Metawersu, alternatywnej rzeczywistości wymagającej wciąż dodatkowego oprzyrządowania. Mam na myśli naturalny jak ziemskie zjawisko świt pozytywnej wolności: Widmo Witalnego Wszechświata. To obszar na krańcu pojmowalnego przez nas kosmosu, pulsujący ku nam dzięki technologii, ale od rozwoju naszej techniki niezależny. To nawet nie jest Sztuczna Inteligencja po osiągnięciu punktu Osobliwości. Albowiem owo Singularity jest wciąż TECHNOLOGICZNĄ domeną, nawet jeśli w rezultacie powstanie Innobyt przekraczający samą TECHNOLOGIĘ.
Gdybym pozwolił sobie na odrobinę patosu z Patmos, powiedziałbym, że rodzi się Nowe Jeruzalem. Jednak wiem, że po pierwsze tu na Ziemi niemożliwa jest taka apokalipsa, w dosłownym sensie: takie całościowe odsłonięcie się Niewidzialnego. Ta nieskończona domena Prawdy objawiona totalnie tu i teraz, natychmiast spala się piekielnym ogniu i staje się popiołem kłamstwa: fake newsem fałszywego proroka, ułudą dobra, a właściwie złem.
Nie chciałbym, żeby zarysowany tu przeze mnie scenariusz, wprawdzie intuicyjnie, ale na podstawie realnych doświadczeń w wirtualnej rzeczywistości ... nie chciałbym, żeby ten porozbijany hipertekst, stworzony metodą do złudzenia podobną do surrealistycznej techniki cut-up, bo stare formy nie wytrzymują nowych treści i pękają w drebiezgi ... nie chciałbym, aby to, co tu powstało w przebłysku błogiego stanu, który nastąpi po agonii wrogich sił na agonie wojny ostatecznej ... nie chciałbym, żeby ... chciałbym, aby ...