Określiłem książkę, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego, nieco patetycznym słowem "dzieło". Uważam bowiem, że "Nic to! ..." przekracza ramy zwyczajowego tomu publicystycznego.
Oczywiście można tę najnowszą książkę Jana Maciejewskiego zwyczajnie omówić i zrecenzować. Napisać o tym, co jawne i widoczne na pierwszy rzut czytelniczego oka. Gdybym tak właśnie chciał zachęcić do zapoznania się z "Nic to! ...", zwróciłbym uwagę, że jest to: tom oszałamiający erudycją; oryginalny historyczno-literacko-filozoficzno-antropologiczny traktat; precyzyjnie zszyty patchwork przeszłych faktów, motywów powieściowych, tropów poetyckich, tematów malarskich i sekwencji filmowych; monumentalna panorama polskich dziejów, wypełniona epickimi epizodami, reportażowymi mikronarracjami oraz cząstkowymi interpretacjami.
Metatekstualny porządek zapewnia tu uniwersalizujący schemat wyekstrahowany z pism nieżyjącego francuskiego filozofa, antropologa i krytyka literackiego Renè Girarda. To znaczy: Rzeczpospolita rozrywana przez obce zaborcze potencje, rozbierana jak ciało zabitego zwierzęcia w rzeźni Historii, staje się dla Maciejewskiego "kozłem ofiarnym", ofiarą europejskiego "mordu założycielskiego". Ten trupi trop nie kończy jednak interpretacyjnego dochodzenia, cierpliwej wędrówki po krwawych śladach. Największą bowiem tajemnicą w ten sposób rozumianej "polskości" jest NASZA, z gruntu nihilistyczna, zgoda na taki status, internalizacja tej morderczej logiki, przyjęcie narzuconego werdyktu zbrodniarzy za własny, tożsamościowy modus operandi. Sami skazujemy siebie na napisany przez innych wyrok, który staje się naszym prawem, jakby sentencja została wytatuowana nam na skórze, niczym bohaterowi opowiadania Franza Kafki "Kolonia karna". (To moja licentia poetica, tego kafkowskiego porównania w "Nic to!..." nie ma.)
Kolejne polskie pokolenia w kole ślepego naśladownictwa, Girardowskiego mimesis, powtarzają ów los ofiary jak kozioł uwięziony w kręgu rytualnych morderców. Dlaczego? Albowiem powiada autor: jako niewolnicy podlegli Nicości, powtarzający samobójczą mantrę "Nic to!", wyrzekamy się Syna Bożego, zrywamy z prawdziwą Ofiarą Chrystusa, który - w wizji René Girarda- jako niewinny Baranek uwolnił ludzkość z patologicznego rytu kozła, mordowanego przez grupę satanistycznych/sakralnych oprawców, zebraną w świętym/przeklętym kręgu na podmiejskim wysypisku odpadów z rzeźni, przerabianych na świeżą paszę. Golgota bowiem to nie Ziemia Jałowa, to antypody nihilizmu, antonim anihilacji, to Nowe Życie po przerwaniu tanecznego Kręgu Śmierci. Jedyną szansą na zerwanie z nihilistycznym mimesis, podcinaniem sobie żył szklanymi sztyletami rozbitego zwierciadła, demonicznym powtarzaniem ofiarniczych min, notorycznym odgrywaniem sąmobójczego spektaklu, jest prawdziwe Naśladownictwo ... Chrystusa.
Jan Maciejewski tym motywem kończy swój tom. Pytanie, czy odważy się napisać następny? Czym on będzie? Czy autor spojrzy na PRZYSZŁE dzieje Polski przez pryzmat mimesis, ale już nie spod znaku Renè Girarda, ale Tomasza z Kempis? Nie chciałbym być natrętny, nie będę też wskazywał oczywistych tropów jak książeczka "Naśladowanie Chrystusa" w dłoniach rotmistrza Witolda Pileckiego, w zakrwawionych palcach niewinnej polskiej ofiary z wyrwanymi w celi śmierci paznokciami. Na pewno tak przenikliwy autor jak Jan Maciejewski potrafiłby wskazać Jezusowe mimesis już na nowe, a nie przeszłe czasy. (Na marginesie: profesor Andrzej Zybertowicz, zadeklarowany agnostyk, dostrzega w tradycyjnym polskim, ludowym katolicyzmie spod znaku Prymasa Tysiąclecia Stefana Wyszyńskiego potencjał duchowego oporu przeciwko diabolicznym aspektom Sztucznej Inteligencji.)
Zastanawiam się nad równie szerokim planem kolejnego traktatu Jana Maciejewskiego ... . Czy będzie to również tak oszałamiający kolaż? Czy autor tak samo pasujące do siebie stworzy puzzle jak te dokładnie układające się kawałki, tworzące obraz polskiej klątwy narodowej - zinternalizowanej roli kozła ofiarnego?
W "Nic to! ..." jest i Stendhal, i Proust, i Dostojewski, i Joseph Conrad w autorskiej wersji Jacka Dukaja. Jest i Mickiewicz, i Słowacki, i Krasiński, i Norwid, i Sienkiewicz. Jest Jarosław Marek Rymkiewicz, mortualny bard masakry Powstania Warszawskiego, a także Marian Brandys z Kozietulskim i innymi kozłami ofiarnymi Napoleona Bonaparte. Jest rzeczony Girard, ale także niestety epizodycznie potraktowany Eric Voegelin. (Ach ten wątek politycznej gnozy, zupełnie tutaj pominięty, szkoda!) Aha, są nawet komunistyczne filmy niejakiego Wajdy. Choć też tylko muśnięte i nie draśnięte. Jak pamiętam, w "Popiele i diamencie" jest nie tylko słynny AK-owiec Maciek Chełmicki, zdychający jak zaszczute zwierzę na wysypisku śmieci. W "Popiele i diamencie" Jerzego Andrzejewskiego - tym, jak udowodnił Krzysztof Kąkolewski, ubeckim scenariuszu á rebour według Jakuba Bermana - mamy jeszcze jeden znaczący motyw kozła ofiarnego. Frapujący pod tym kątem jest casus Jurka Szrettera. To cyniczny przywódca pięcioosobowej grupy, rzekomo wzorowanej na organizacjach podziemnych. Ja tu jednak dostrzegam inne mimesis - naśladownictwo "Biesów" Fiodora Dostojewskiego. Jurek morduje swojego kolegę, Janusza Kotowicza. W "Biesach" piątka terrorystów zabija Iwana Pawłowicza Szatowa. Ofiarnicza krew łączy piątki tajemnicą rytualnego mordu. Polska mimesis rosyjskiego kozła.
Książka Maciejewskiego co i raz wyzwalała we mnie nowe głębinowe obrazy. Chciałem więcej i więcej, po tym natrafieniu przez autora na prawdziwe żyły... złota? Nie, ofiarniczej polskiej krwi. To powinien być cały cykl Maciejewskiego, nowe wcielenie detektywistycznej semiologii polskości po śmierci Jarosława Marka Rymkiewicza, albo kolejna wersja postjanionowskiej hermeneutyki samobójczego romantyzmu, ale z chrystologicznym apendyksem. Ten zbiór erudycyjnych esejów, przenikliwy jak ultrafiolet, był dla mnie prawdziwym objawieniem, to znaczy jak promienie elektromagnetyczne objawił mi niewidzialne linie polskiego losu, sekretne regularności tworzące archetypowe filigrany.
Tom ten to na przykład niemal fenomenologiczna antologia obcych polonofobii, które rozwijają się w nas w śmiertelne wirusy. Najzjadliwsze nazwałbym wi-Rusami oraz wi-Prusami. Maciejewski ukazuje też jednak zakaźną "francuską chorobę", która w XVIII w. była dla nas równie zabójcza. To Oświeceni barbarzyńcy, perfumowane gnoje z Paryża kierowali na nas swoje flekujące reflektory, to zakłamane typki pokroju Voltaire'a i La Mettriego suflowali zaborcom gotowe przepisy na potrawkę z zabitego Polaka-Irokeza. To szalenie frapujące historie i niezmiernie intrygujące wątki. Jednak najważniejsze dla mnie odkrycie to odkopane przez Maciejewskiego, tego archeologa wiedzy tajemnej, archetypy naszego losu, loci communes polskiego opętania.
Są to dla mnie odmiany obrazów źródłowych. Dzielą się one na takie, które są subiektywne - stworzone dla poszczególnego człowieka, często nieprzekładalne jak osobiste sny, zaszyfrowane koszmary i te zobiektywizowane choć także zamaskowane - charakterystyczne dla zbiorowości. Jednak nie tej przypadkowej mieszanki osobnych istnień ludzkich połączonych incydentalnie na jakimkolwiek terytorium, zebranych bezideowo. Chyba że za ideę potraktujemy mondialistyczny glajchszaltung w celu stworzenia Nowego Człowieka, neokabalistycznego Adama Kadmona, hermafrodytycznego spektrum ras ze wszystkich globu stron. To jednak zostawmy. Zajmijmy się i bez tego wielokolorową polskością.
Są więc - jak napisałem, i będę do tego obsesyjnie wracał- obrazy źródłowe dla ukształtowanej przez wieki polskiej zbiorowości. Istnieją poważne dowody na tę śmiałą tezę, zuchwałą zwłaszcza dzisiaj - w dobie dominującego mondializmu, że polskość jest równie spójna w swojej zbiorowej tożsamości jak poszczególna osoba za sprawą swej persony. Jak persona jest najbardziej osobistą maską indywiduum, tak o zbiorowości - w sensie osoby prawnej, podmiotu praw dziejowych - decydują zobiektywizowane obrazy źródłowe.
Jan Maciejewski, autor przełomowego dzieła zatytułowanego "Nic to! Dlaczego historia Polski musi się powtarzać?", jest tych obrazów najwybitniejszym aktualnie odkrywcą i interpretatorem. A to niełatwa sprawa, ponieważ zobiektywizowane obrazy źródłowe są owej polskości znakami wodnymi, niewidocznyni dla niewprawnego oka filigranami; są wprawdzie konkretnymi wizualnymi symbolami, ale zapisanymi sympatycznym atramentem. Z tej mojej zgranej metafory wypływa praktyczny wniosek, że trzeba polskość (tę gęsto zapisaną faktami, osobami, terenami, zerwaniami, zniknięciami i innymi fenomenami wielowymiarową, niegutenbergowską Księgę) czytać pod odpowiednim kątem, a czasem przy pomocy odpowiednich odczynników.
Jak już napisałem, Jan Maciejewski w taki właśnie sposób - własnego papierka lakmusowego- odkrywa narodowy żrący nas kwas, związek anihilujący polskie życie organiczne w Sienkiewiczowskiej molekule lingwistycznej "Nic to!". A to nie wszystko.
W rowie podmiejskim, kędy cuchnącymi błotami, płytkim śluzu ściekiem meandrują odpadki i odludki, na tym odludziu podludzi, autor odnajduje już nie miejsce Judaszowe, ale przestrzeń Przeistoczenia. To historia przemiany Brata Alberta, Adama Chmielowskiego w krakowskiej Zonie, terenie wyklętym, dantejskim kręgu infernalnym, terra incognita w okolicach dawnej Sodomy Stradomia, Eliotowskiej Ziemi Jałowej w świńskim korycie po rzece Wiśle.
Nową artystyczną formę narodową Maciejewski ujawnia z kolei w śmietniku powstałym na warszawskim bruku w wyniku wyrzucania przez okno polskich mebli, rzeczy, strojów, książek, dokumentów czy muzycznego instrumentu: przez pruskich oficjalistów czy ruskich czynowników.
I w tym miejscu, w tym moim chaotycznym raptularzu lekturowym, gorączkowym blogerskim notatniku, prawie brudnopisie, chciałbym poruszyć dla mnie sprawę najistotniejszą, moje prywatne potyczki z formą, która w adekwatny (mimetyczny) sposób oddawałaby Tajemnicę Tragedii Smoleńskiej. Poświęciłem jej tomik zatytułowany "13 załączników". Ostatni poetycki rozdział, który eksplorował potencjał kontrolowanego chaosu, naśladował literacko czy też liberacko (tropem formuły Zenona Fajfera) smoleńskie pole sekretnej bitwy, pełne pomieszanych szczątków ludzi, maszyn i przyrody. Napisałem go zainspirowany pewną niecodzienną akcją w Krakowie. Tajemniczym zrządzeniem losu ów performans wydarzył się tuż przed zagadkowym upadkiem tupolewa w Smoleńsku. To był - jak przeczytałem wtedy - projekt Smoleńsk 22/8. Happening polegał na wyrzucaniu przez artystów mebli z balkonu mieszkania nr 8 przy ulicy Smoleńsk 22.
Obraz po tej artystycznej defenestracji krakowskiej prześladuje mnie do dziś. Po pierwsze dlatego, że doszło do jungowskiego zjawiska synchroniczności. Artystka Cecylia Malik i grupa jej towarzysząca podświadomie wyprzedziła narodową tragedię tworząc na ulicy Smoleńsk w marcu 2010 roku obraz kontrolowanego chaosu upadłych z góry osobistych rzeczy, który ujrzeliśmy w następnym miesiącu w Smoleńsku w Rosji. Ten rym nazwy i analogon wzoru na ziemi były dla mnie prawdziwą mroczną iluminacją. Tak ten performans został oficjalnie opisany:
Książka Jana Maciejewskiego ujawniła kolejną warstwę semantyczną defenestracji najcenniejszych polskich symboli. To - jak się słusznie domyślałem - nasz narodowy, źródłowy obraz, schemat ofiarniczego rytuału, z nasyconym symbolicznie polem semantycznym: polem zapowiedzianej śmierci, areną kontrolowanego krwawego aleatoryzmu, zbiorem przypadków według z góry zaplanowanego scenariusza, stochastyczną grą z własnym życiem i śmiercią, hazardem rosyjskiej ruletki plus pruskim trybem machiny Ducha Dziejów, diaboliczną heglowską dialektyką matematyki historycznego chaosu.
Jednak na końcu i tak wróg nasz powie: Galilaee, vicisti! Prawda, panie Janie?