Czym tak naprawdę jest dla nas Ojczyzna? Czym ta pisana wielką literą różni się od ojczyzny? Mówi się nawet przecież o małej ojczyźnie. Ma się wtedy na myśli lokalność, region związany z nami rodzinnymi historiami, mniejsze, bliższe terytorium, w którym od urodzenia żyjemy czy też po prostu aktualne miejsce zamieszkania.

Zastanawiam się nad tą tematyką po lekturze książki "Wasz Niemiec. Jak pokochałem Polskę", która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont. Vincent Helbig- Niemiec, który napisał ten piękny i mądry tom po polsku- urodził się w Halle, mieście na terenie byłej NRD, ale swoje rodowe strony odkrył na ziemiach obecnej Polski, między innymi w małych Bażynach na Warmii, przed wojną Basien w Prusach Wschodnich. Częścią jego opowieści jest epicki, liryczny i satyryczny chwilami dziennik wyprawy z przyjacielem, podróży w przestrzeni i czasie do krainy rodzinnych wspomnień sprzed 1945 roku.\

Niemcy mają, jak wiadomo, swoje mityczne Kresy, obecnie w granicach Polski, tak jak my Polacy mamy Kresowiaków i ich potomków, mniej lub bardziej tęsknym wzrokiem spoglądających na regiony na Wschodzie, dziś leżące na terenach Ukrainy, Białorusi czy Litwy.

Temat to opisany w wielu pamiętnikarskich pracach oraz w literaturze pięknej. Z polonistycznych studiów pamiętam seminaria poświęcone twórczości Włodzimierza Odojewskiego, Tadeusza Konwickiego, Czesława Miłosza, Andrzeja Kuśniewicza, Sergiusza Piaseckiego czy Leopolda Buczkowskiego. Mają i Niemcy swoich znakomitych pisarzy "Kresowiaków"- oprócz słynnego Gdańszczanina, Noblisty Güntera Grassa - takich jak Ernst Wiechert, który swoje powieści poświęcił Mazurom, jak urodzony w Ełku Siegfried Lenz, jak Arno Surminski, który urodził się na Mazurach w małej wiosce Jäglack (dzisiaj Jegławki) pod Kętrzynem, czy sławna dziennikarka Marion Dönhoff, hrabianka, która spędziła dzieciństwo w pałacu Friedrichstein koło Królewca.

Tak nostalgicznie, jak w przypadku niemieckojęzycznej "kresowej" twórczości wyżej wymienionych pisarzy, pobrzmiewa pierwsza część książki Vincenta Helbiga. To sentymentalna wędrówka młodego Niemca śladami babcinych i dziadkowych fabuł, typowa, choć wyróżniającą się żywym, osobistym stylem. 

Wędrując tropami swoich przodków, autor urządził sobie "korzenne", pełne świeżych, odkrywczych dla siebie przeżyć, podróże do przedwojennego Heimatu. "Heimat" - jak Helbig tłumaczy w książce - to po niemiecku nie tylko "mała ojczyzna" jako terytorium, to cały zbiór smaków, wachlarz zapachów, repertuar doznań, zestaw krajobrazów, leksykon językowych osobliwości. Z peregrynacji po swoich niemieckich stronach rodzinnych, obecnie gminach w Polsce, pozostał mu dziennik, swoisty raptularz,  który stał się odrębną, a jednocześnie integralną częścią tego tomu. Jest to momentami tęskno-liryczny, chwilami zabawny diariusz wyprawy z przyjacielem, pamiętnik spotkań z Polakami, zazwyczaj bardzo miłych. Uwiodła od razu Vincenta nasza typowa, polska gościnność i otwartość, która przeczyła zasłyszanym wcześniej stereotypom o "strasznych Polakach", z ich rozgardiaszem zwanym z germańską ironią Polnische Wirtschaft oraz "lepkimi rękami". (Nasz złodziejski charakter Niemcy oddawali w słynnym powiedzeniu: "jedź do Polski, twój samochód tam już jest".) Helbiga mocno zaskoczyła nasza przyjazna postawa, zdziwiło go to nasze szczodre ugaszczanie przybyszów przepysznymi specjałami, w myśl hasła: "czym chata bogata".

To wprawdzie ważne, ale jednak tylko powierzchowne wrażenia, bo oprócz zmysłowego bogactwa, które Helbig w Polsce i Polakach dostrzegł, odkrył on także dla siebie fascynujący świat nadzmysłowy, związany z polskością: sferę metafizyczną, domenę religijności, ów - często wyśmiewany w naszym kraju, jako obskurancki i zaściankowy - polski katolicyzm.

Vincent jest katolikiem, chociaż późno ochrzczonym, żyjącym w Niemczech jak na samotnej wyspie wiary, Chrystusowym ostrowie otoczonym wzbierającą rzeką ateizmu i agnostycyzmu. To, co mnie - człowieka wierzącego w zbawczą moc ofiary Jezusa- w postawie autora zafasynowało, to właśnie ta jego głęboka religijność, z którą wiąże się dobroć serca, szlachetność postawy i wielka otwartość na drugiego człowieka.

Vincent jest pod tym kątem bardziej "polski" niż my Polacy ... z jego wyobrażeń. Ważną warstwą w tym tomie jest bowiem fenomen, który u nas powoli zanika. Ostro krytykowana przez liberalne media postać św. Jana Pawła II nie jest tak powszechnie u nas czczona i poważana. Pokolenie JPII, z którym wiązano tyle nadziei po śmierci papieża-Polaka, okazało się raczej teoretycznym bytem, socjologicznym terminem. Dlatego popatrzenie na te nasze, krajowe zagadnienia z punktu widzenia młodego człowieka urodzonego za Odrą, w państwie, które traktujemy w Polsce jako zlaicyzowane- świeckie i "oświecone"- było dla mnie prawdziwą lekturową iluminacją.

Przeżywane głęboko Msze św. w języku polskiej liturgii, śpiewanie "Barki" jako celebrowanie ducha wspólnoty już wcale nie jest tak powszechnym naszym doświadczeniem, jakby wynikało z książki "Wasz Niemiec". Vincent swoją idealistyczną, często nazbyt pozytywną  wizją naszych narodowych cech, wysoko stawia nam poprzeczkę. Powinniśmy dorosnąć do jego obrazu nas jako dojrzałego narodu, dorównać wzorcom, które kreśli, utrwalając tak piękny nasz portret zbiorowy. Helbig podkreśla swoje przywiązanie do sakralnej strony życia w naszym kraju, do zrośniętej z nami katolickości - czasem bardziej polskiej u niego niż u większości współczesnych, zwłaszcza młodych- Polaków.

Przez tę swoją specyficzną "nadmiarowość" Vincent paradoksalnie może robić na nas  - Polakach - wrażenie egzotyczne, zwłaszcza na coraz większej rzeszy naszych ateuszy. To jak w znanym powiedzeniu: "być bardziej papieskim od papieża". To są jednak tylko moje ... samokrytyczne uwagi: jako Polaka patrzącego na siebie i moich współczesnych rodaków. Helbig i tę autodestrukcyjną tendencję w nas zauważa, dziwiąc się temu przyczernianiu przez nas samych "Polaków portretu własnego". Swoją drogą, sam się często złoszczę na to nasze ciągłe narodowe malkontenctwo, to ciągłe  samobiczowanie się za prawdziwe i domniemane winy, tę notorycznie serwowaną nam w lewicowo-liberalnej mediosferze pedagogikę wstydu, zresztą nierzadko przechodzącą w otwartą pogardę i nienawiść do własnej kultury, tę- właściwie obowiązkową w kręgach celebryckich pseudoelit- ojkofobię.

Wracając jednak do książki Vincenta Helbiga: ważnym epizodem w jego życiu były Papieskie Dni Młodzieży za pontyfikatu Franciszka. Wtedy to w Krakowie poznał swoją miłość - Dominikę, Polkę z Podkarpacia, która - uwaga spoiler! - została jego żoną i urodziła ich dziecko. Córeczka - Helena- przyszła na świat 8 maja ... w rocznicę zwycięstwa Aliantów nad Niemcami hitlerowskimi! Vincent- pół żartem, pół serio- traktuje to jako widomy znak pojednania polsko-niemieckiego.

Książka jest efektem miłości do Polski, Polki i polszczyzny. Lejtmotywem tomu jest łapczywa nauka języka polskiego, wkuwanie słówek, potyczki z wymową poszczególnych, szeleszczących koszmarków, a zwłaszcza z opanowaniem arcytrudnych dla Niemca gramatycznych reguł. Vincent znakomicie przyswoił nasz język - skończył tę swoją cierpliwą, pedantyczną i wytrwałą edukację na Uniwersytecie Jagiellońskim na takim poziomie, że sam po polsku napisał książkę.

Jego opowieść skrzy się od anegdot. Helbig barwnie i zabawnie opisuje swoje przeżycia w krakowskim akademiku. Mieszkał w pokoju z Żydem, co jest aż stereotypowe w tej jego opowieści edukacyjnej. Jednak - pomyślałem- takie bywa prawdziwe życie. To, co w powieści byłoby być może niewiarygodnym epizodem, ekspresją "kiczu pojednania", w autentycznym sprawozdaniu staje się dowodem prawdziwości opisywanych przypadków. Powieściopisarz unikałby pewnie tak oczywistych zestawień postaci.

Biografią Vincenta Helbiga, mimo jego młodego wieku, można by obdzielić kilku bohaterów, tak bogate jest jego życie. Nie chodzi mi o takie typowe dla studentów prace zarobkowe, jak sprzedaż pierogów w krakowskiej restauracji. (Pierogi to ulubione polskie danie autora). Vincent - to dopiero historia! - był na przykład policjantem, służył w niemieckiej drogówce, ale także w formacji kryminalnej. Jego skromny jeszcze wtedy język polski był mu pomocny w dogadywaniu się z Polakami, którzy coś zbroili w Niemczech. Jego koledzy w mundurze nazwali go - najbardziej ich zdaniem - polskim imieniem "Pawel", "Pawel" z "l" na końcu. Polacy w krakowskim akademiku "ochrzcili" go najbardziej - według nich - niemieckim imieniem "Hans".

Z dużą przyjemnością przeczytałem tę dwoistą opowieść o niemiecko-polskim Hansie Pawle. Pomyślałem, iż Vincent Helbig mógłby mówić, że jak Henryk Sienkiewicz pisze "ku pokrzepieniu serc". Jednak polubiłem go tak bardzo, że nie chcę jego całkiem dobrej wymowy  wystawiać na dodatkowe, niepotrzebne fonetyczne tortury: "serdecznego Sienkiewiczowskiego pokrzepiania".