Uciekłem z Polski na Śląsk - mówi nam Jan Benigier o początkach swojej kariery w Ruchu Chorzów. Kiedy przyjechał na stadion, nie wiedział nawet, że trenuje z Niebieskimi. Później wywalczył z nimi trzy tytuły mistrza Polski i zaszedł daleko w europejskich pucharach. Na stulecie klubu wspominamy z Janem Benigierem najlepsze lata Ruchu Chorzów.

Paweł Pawłowski, RMF FM: Jak się wtedy grało panu jako nie rodowitemu Ślązakowi w mocno śląskim klubie, jakim był wtedy Ruch?

Jan Benigier: Teraz zabrzmi to może nieciekawie, ale ja z Polski uciekłem na Śląsk. Musiałem uciec przed tym wojskiem. Dlaczego mówię, że uciekłem? Kiedy wylądowałem w Chorzowie, to dla mnie rzeczą niezrozumiałą było to, że w szatni trener mówił w innym języku, zawodnicy odzywali się do mnie w języku takim, że rozumiałem co trzecie słowo i nie wiedziałem co mam robić. Jeśli o coś pytałem, to musiałem pytać tak, żeby nie było salwy śmiechu, że ja nie umiem po śląsku. Dopiero po kilku miesiącach doszedłem do siebie i zacząłem rozumieć, co oni do mnie mówią. Na boisku nie było problemu, bo na murawie nie ma języka. Tam trzeba pokazać, gdzie się chce piłkę i po prostu umieć grać. Piłkarz nie musi znać obcego języka, kiedy wchodzi na boisko. Natomiast w szatni i na treningu niestety trzeba. Udało mi się zawalczyć o akceptację w szatni. Z kolegami chcieliśmy, żeby o Ruchu było głośno. Mieliśmy za miedzą rywala - Górnika Zabrze i chcieliśmy być od nich lepsi. Udało się, choć było trudno. Był nawet taki incydent, kiedy zacząłem grać w reprezentacji Polski, to dziennikarze pytali mnie: "gdzie pana lepiej przyjęto?". Odpowiadałem, że łatwiej było mi w reprezentacji Polski, bo w szatni Ruchu nie było łatwo.

W pana karierze były też jednak gorsze momenty, jak sezon 76/77, kiedy klub był w złej  sytuacji  finansowej. Choć była drużyna, to zajęliście wtedy najgorsze do tej pory 13. miejsce w lidze.

Wtedy było kiepsko. W klubie zmieniało się całe pokolenie. Zawodnicy tacy jak Zygmunt Maszczyk, Joachim Marx, Piotr Czaja - oni odchodzili, a na ich miejsce przychodzili nowi. Kiedy w 1976 roku pojechałem na Igrzyska Olimpijskie, to po powrocie w klubie nie było już trenera Vicana. Od tego wszystko zaczęło się psuć. Na każdy mecz wychodziliśmy w innym składzie. Przyszedł trener Frantisek Havranek, który był w klubie kilka miesięcy, ale musieliśmy się pożegnać, bo my nie wiedzieliśmy, co mamy robić na boisku. Przetrwaliśmy jeden sezon. Drugi sezon również nie był udany. Później pojawili się tacy zawodnicy jak Albin Mikulski czy Edward Lorens, Albin Wira zaczął też grać na stałe w drużynie - wtedy wszystko się uspokoiło a my znów tworzyliśmy zespół, choć był to już zupełnie inny obraz gry. Tamtych zawodników, których wymieniłem wcześniej, zastąpić się nie dało. Ja zostałem w tym klubie do końca, bo klub nie wyraził zgody na moje odejście. Dogadałem się z trenerem Leszkiem Jezierskim, którego znałem jeszcze z Łodzi za czasów juniorskich; obiecano mi, że kiedy skończę 30 lat, to będę mógł wyjechać do kraju, w którym sobie coś załatwię. Nam nie było trudno znaleźć pracy za granicą. Problem był w tym, gdzie Polska chciała się zgodzić na nasze wyjazdy. Trend był taki, że piłkarze jeździli do Belgii.

Medal olimpijski z Montrealu, o którym pan mówi, chyba trochę poszedł w zapomnienie. Dlaczego?

O nim ludzie pamiętają, ale nie zwracają na niego uwagi. To dlatego, że mamy w dorobku reprezentacji złoty medal olimpijski pod dowództwem Górskiego. Później były mistrzostwa świata i znów Górski. Aż wreszcie przyszedł ten medal z Montrealu. Górski, jadąc do Montrealu, powiedział: "z tymi zawodnikami zaczynałem karierę i z nimi kończę; reszta będzie wchodzić na uzupełnienie". Dlatego nasza rola była rzeczywiście taka, jak ustalił trener. Mieliśmy zatem piękne wczasy, bo to rzeczywiście były wczasy; trenowaliśmy bardzo mało. Przetrwaliśmy igrzyska, zdobyliśmy srebrny medal. Przegraliśmy z Niemcami z NRD. Chociaż muszę powiedzieć, że to był przypadek, bo mogliśmy ten mecz pociągnąć trochę lepiej, ale zmian nie było. Muszę powiedzieć, że byłem zadowolony z tego medalu, bo można było w ogóle nie być w strefie medalowej, ale można też było wywalczyć złoto. Nam nie dano jednak szansy i na tych meczach tylko siedzieliśmy. Jedyną atrakcją było to, że po każdym meczu byłem kierowany na kontrolę antydopingową. Było to ciekawe, bo na kontrolę chodziło się parami, ale można też było brać dla siebie tyle piwa, ile się chciało. Przychodziliśmy wtedy do wioski olimpijskiej i dzieliliśmy się z innymi. Wiadomo, że kontrole nic nie wykazywały, bo nie byliśmy niczym faszerowani. W Polsce nikt wtedy za bardzo o dopingu nie słyszał. Igrzyska przeleciały, a po powrocie do klubu nie było już większości zawodników oraz trenera. Wtedy zaczął się inny rozdział w historii Ruchu.

Co powie pan o dzisiejszym Ruchu Chorzów i o miejscu w swojej historii, w którym znalazł się teraz na stulecie klubu?

Najlepiej bym to przemilczał. Jestem rozgoryczony. Ja grałem w piłkę dla kibiców; po to, żeby dziesiątki tysięcy ludzi biły brawo. Później sam chodziłem na mecze i podczas przerwy wychodziłem. Ludzie pytali, dlaczego to robię. Odpowiadałem, że nie można na to patrzeć. Każdy sezon to coraz słabsza gra. Wprowadzaliśmy wypożyczonych zawodników, którzy nie chcieli grać, a jedynie zarabiać pieniądze. Przez kilka lat, chodząc na Ruch, prosiłem prezesów, by zwrócili uwagę, że Ruch to jest historia i można to wszystko inaczej poprowadzić. Niestety nie udało się. Ruch jest tu, gdzie jest. Nie ma co teraz mówić, że jest źle, tylko trzeba pomyśleć, co zrobić, żeby Ruch podniósł się i za kilka lat wrócił na swoje miejsce. Kibice, którzy kiedyś chodzili na mecze, rozmawiają ze mną i pytają się: co się dzieje? Nic nie trwa wiecznie i trzeba teraz pracować inaczej. Zaczynamy od III Ligi. Prosiłbym na stulecie klubu - nie przeszkadzajcie. Niech zawodnicy grają, a my pomagajmy klubowi, żeby się znowu podniósł. Jeśli nie, to zostaje nam tylko płacz.


Opracowanie: