Wzorował się na Gerardzie Cieśliku. Później stworzył z nim boiskowy duet. Grał przeciwko słynnemu Santosowi z Brazylijczykiem Pele w składzie. Uważa, że tamtejszy Ruch Chorzów dorównywał drużynie, w której grali mistrzowie świata. Strzelał bramki po szychcie w kopalni, a teraz swoimi wspomnieniami dzieli się w rozmowie z RMF FM. Eugeniusz Lerch - niegdyś zawodnik Niebieskich - podzielił się swoimi wspomnieniami za czasów, kiedy grał w Ruchu Chorzów. Dziś klub obchodzi stulecie swojego istnienia.

Paweł Pawłowski RMF FM: Wzorował się pan na Gerardzie Cieśliku i to do jego drużyny pan trafił.

Eugeniusz Lerch: Zaczęło się od tego, że interesowałem się Ruchem już od dziecka. Cieślik był wtedy moim idolem. Poszedłem do klubu sportowego i drużyną trampkarzy opiekował się właśnie Gerard Cieślik. To było fajne przeżycie. Cieślik robił selekcję. Każdemu kazał wykonywać rzuty karne. Mnie udało się strzelić w samo okienko. Wtedy Cieślik powiedział: Gienek, ty zostajesz. Później ciągle mieliśmy ze sobą styczność, bo treningi trampkarzy odbywały się dwa razy w tygodniu. I tak przez zespoły juniorów i rezerw trafiłem do pierwszego zespołu. Razem z Gerardem Cieślikiem grałem tam przez trzy lata. Nie potrzebnie tak wcześnie kończył, bo mógł jeszcze grać. Stworzyliśmy w zespole dobry tandem. Selekcjoner bardzo zabiegał o to, byśmy we dwóch zagrali w reprezentacji, ale ostatecznie do tego nie doszło. Zawsze coś stawało na przeszkodzie. Jeśli chodzi o samego Cieślika i jego sposób grania, to ja robiłem wszystko to, co on. Zawsze słuchałem jego poleceń w zespole młodzieżowym. Kapitalny facet. Bardzo uczynny. Dbał o dyscyplinę w zespole.

Pamięta pan swoją pierwszą bramkę dla pierwszego zespołu? 10 listopada 1957 roku i mecz z Lechią Gdańsk.

Doskonale pamiętam. To była ostatnia bramka w meczu. To było jesienią. W ogóle mój pierwszy mecz rozegrałem z ŁKS-em w Łodzi, ale wtedy nie wyszło. Pierwszą bramkę strzeliłem Gronowskiemu. Było to pod koniec meczu. Udało mi się strzelić ostatnią bramkę na 4:1. Cieślik podał mi wtedy w takie błoto i zdecydowałem się na uderzenie z szesnastu metrów. Udało mi się ulokować piłkę w bramce. A byłem wtedy już w bardzo dobrej formie, bo byliśmy po paru meczach, które pozwoliły mi grać w ekstraklasie. Miałem wtedy 18 lat, kiedy debiutowałem w I Lidze, bo nie była to wtedy oficjalnie Ekstraklasa. Mecze nie były wtedy transmitowane w telewizji. Była jednak transmisja radiowa. Mecz relacjonował Witold Dobrowolski. Transmisja była podawana z poślizgiem. Po zwycięskim meczu była fundowana kolacja u tzw. Goldsteina w Chorzowie. Podczas jedzenia słuchaliśmy relacji. Pod koniec relacji, kiedy mówiono o ostatniej bramce, wszyscy wstaliśmy i cieszyliśmy się. Tyle pamiętam z tej mojej bramki.

Łączył pan grę w klubie z pracą w kopalni Kleofas. To chyba nie było najłatwiejsze zadanie? Szczególnie patrząc z dzisiejszej perspektywy, gdy piłkarze mogą koncentrować się wyłącznie na treningach i meczach.

Dostałem powołanie do wojska i kierownictwo Ruchu załatwiło mi pracę na kopalni, żebym nie musiał iść do tego wojska. W tej kopalni pracował wcześniej też mój ojciec. Nie chciałem zbytnio pracować w kopalni i już chciałem iść nawet do Legii Warszawa. Takie wojskowe skierowanie dostałem: najpierw Śląsk Wrocław a później Legia. Namówiono mnie jednak do pozostania, więc poszedłem na kopalnię. Miałem pracować na górze w stolarni. Przyszło jednak do meczu z Pogonią Szczecin na Stadionie Śląskim. Wtedy też była inauguracja oświetlenia stadionu. Kierownik wydziału nakazał mi w kopalni jechać wtedy na dół do pomocy. Wzięliśmy lewarek na plecy i zjechaliśmy ze ślusarzem, żeby pracować przy pompie, która wydobywała wodę z najniższego pokładu. Na dole trzeba było przejść prawie dwa kilometry, a było tam pełno wody. Było niebezpiecznie, bo górą szedł drut ślizgowy, który wyciągał wagoniki do góry. Ślusarz powiedział mi wtedy tak:  chodź cały czas zgięty, bo jak nas "pierdyknie" to nas obu nie ma. Doszliśmy z tym lewarkiem na plecach. Zmęczony byłem niesamowicie. Obudowę zrobiliśmy i trzeba było wracać tą samą drogą. Uprzedzałem wcześniej kierownika, że gram tego samego dnia mecz, ale kierownika to nie obchodziło. Wróciłem na górę i postanowiłem, że nie wrócę na dół i idę do wojska. Ale tego dnia jeszcze poszedłem do domu na obiad, a potem na stadion. Spotkałem kolegów i przeprowadziliśmy ze sobą motywacyjną rozmowę. W meczu strzeliłem bramkę z osiemnastu metrów pod poprzeczkę. Spotkanie wygraliśmy 1:0. I wszystko po tej szychcie.

Co według pana miał wyjątkowego w sobie Ruch Chorzów w tamtych czasach?

Wyjątkowa historia była taka, że po odejściu Gerarda Cieślika, zrobił się młody zespół. Połączyliśmy się wtedy ze Startem Chorzów. Przyszedł do nas wtedy Janek Schmidt - duże wzmocnienie ataku. Przyszedł też do nas znakomity trener János Steiner. Zrobił z nami mistrzostwo Polski, ale był w klubie tylko do polowy sezonu. W środku sezonu zmarł. Mistrzostwo to była jego bardzo duża zasługa. No i młodzież - bardzo wszystko fajnie nam się z nimi układało. Były treningi taktyczne, krótkie, dynamiczne i wszystko z piłką. To wszystko robił Steiner. Ale najważniejsza była mentalność. To jest często ważniejsze nić taktyka. Atmosfera w drużynie zdecydowała o tym, że zdobyliśmy to mistrzostwo. We wszystkich była euforia, wszyscy chcieli grać. Zrobiła się wśród nas konkurencja, bo wszyscy chcieli grać. A było nas zaledwie czternastu i w takim zestawieniu zdobyliśmy mistrzostwo Polski.

W pana karierze miało miejsce dość ważne wydarzenie, bo zagrał pan przeciwko legendzie światowej piłki - Pele.

Było to bardzo mocno nagłośnione, bo przyjechał słynny zespół Santos na Stadion Śląski. To był ich jedyny mecz w Polsce. Tam grało kilku zawodników, którzy zdobyli mistrzostwo świata. M.in. Coutinho i Pele właśnie. Na stadionie było sto tysięcy ludzi i wszyscy patrzyli na Pele. Nieskromnie mówiąc, myśmy im techniką nie odstępowali. Oni byli skuteczniejsi, choć wspaniale bronił Szymkowiak. Natomiast Pele? Chyba nie był dla mnie przykładem. Mnie podobał się środkowy napastnik Coutinho, bardziej od tego Pele. Santos wygrał, ale mecz stał na fajnym poziomie i działo się to przy ogromnej widowni. A jeśli chodzi o mojego idola piłkarskiego z tamtych czasów, to w Realu Madryt grał wtedy Di Stefano. On był wszechstronny. Potrafił się cofnąć, a za chwile być pod bramką i strzelić gola. Potrafił rozegrać i dokładnie uderzyć. Kapitalny piłkarz. A np. Gerard Cieślik miał wyskok niesamowity. Uderzał piłkę z lewej i prawej nogi. Był prekursorem uderzeń z przewrotki czy nożycami. Zdobywał w ten sposób bardzo dużo bramek. Ja go ceniłem za to, że grał kapitalnie w polskiej lidze i strzelał piękne bramki.

Co powie pan o dzisiejszym Ruchu Chorzów?

To nie jest zwykły klub. Oni grają teraz na poziomie trzeciej ligi. Ale klub trzeba cenić za to, że wydał mnóstwo reprezentantów kraju. Przysporzył też sławy Hajdukom Wielkim. To też najbardziej utytułowany klub - czternastokrotny mistrz Polski. Wie pan czego jest mi najbardziej żal? Tego, że nie mamy nowego stadionu. Chodzę na każdy mecz Ruchu i widzę np. w telewizji, że Wisła Płock gra np. z Pogonią Szczecin i na takim meczu jest tysiąc widzów. A na Ruch w trzeciej lidze, nawet w deszczu przychodzi po pięć tysięcy ludzi. Kiedy przyjechał Widzew - było jedenaście! Dlatego ten stadion by się należał. 

Opracowanie: