Siadając w kinowym fotelu i odliczając minuty do rozpoczęcia seansu „Wroga numer jeden” nie liczyłem na cud. Nie spodziewałem się jednak aż tak lichej produkcji, która w sztucznie podgrzewanej atmosferze skandalu prezentuje opowieść dla nikogo i o niczym.

Najnowszy film Kathryn Bigelow to modelowy przykład szantażu emocjonalnego na dużym ekranie. Widać to już od pierwszych minut. Autorka bierze na warsztat arcypoważny temat, związany z cierpieniem i śmiercią tysięcy niewinnych ludzi. Nie ma odwagi/ochoty/pomysłu (niepotrzebne skreślić), by podejść do niego z jakiejś innej strony, dlatego z uporem maniaka trzyma się konwencjonalnych środków wyrazu i utartych schematów. Epatuje widza scenami tortur i autentycznymi nagraniami z 11 września 2001 roku. Prezentuje bezlitosnych i wypranych z ludzkich uczuć amerykańskich agentów w starciu z zapiekłymi w swoim radykalizmie terrorystami. Z minuty na minutę dociska pedał patosu, a do głowy zdezorientowanego - w najlepszym wypadku - widza sączy podprogowy przekaz: "Uczestniczysz w czymś niezwykłym, historycznym i przełomowym. Kwestionując walory mojej opowieści, kwestionujesz tak naprawdę wagę przytaczanych w niej faktów".

Do pewnego momentu można mieć jeszcze nadzieję, że sztampową i prowadzoną od niechcenia historię ożywi dynamika relacji między bohaterami. Nic bardziej mylnego! Zawodzi zwłaszcza główna bohaterka. W jej stopniowym wchodzeniu w mroczny świat walki z terroryzmem trudno doszukiwać się nawet nie tyle głębi, ale jakiegoś wiarygodnego czy nawet zajmującego rysu. A wypowiedziane przez nią w kulminacyjnym punkcie fabuły patetyczne zdanie: "Zabijcie go dla mnie" to już gwóźdź do trumny, którego pojawienie się ciężko nawet skomentować.

Sama historia długoletnich poszukiwań szefa Al-Kaidy, mimo swojej schematyczności niemiłosiernie się dłuży. Nie ma w niej tak naprawdę niczego, co nie zostałoby już powiedziane. Bigelow układa swoją opowieść z takich samych klocków, jak wcześniej użyły media i wszelkiej maści komentatorzy. Idzie nawet o krok wstecz w stosunku do ich podejścia. Asekuracyjnie ustawia się na bezpiecznej pozycji. Nikogo nie krytykuje i nikogo nie pochwala. Nie tyka wprost proszących się o to kontrowersyjnych wątków całej sprawy. Poświęca się za to drobiazgowej analizie szczegółów. Akcja komandosów w Abbottabadzie zrekonstruowana jest w proporcji 1:1, trwa, jak w rzeczywistości aż 40 minut. Kryjówka bin Ladena to z chirurgiczną precyzją zrekonstruowany, a nieistniejący już dziś budynek, który znamy z medialnych relacji. "No dobrze" - można powiedzieć. "Godne to i sprawiedliwe, cierpliwość i drobiazgowość pierwsza klasa". Wciąż nierozstrzygnięte pozostaje jednak proste pytanie - po co ta cała zabawa?

Jedyna rzecz związana z "Wrogiem...", która nie podlega dyskusji to fakt, że zgarnie on Oscara dla najlepszego filmu. Krytycy, którzy już pieją nad nim z zachwytu, w nocy z niedzieli na poniedziałek powiedzą triumfalnie: "A nie mówiliśmy?" i zasypią nas erudycyjnymi analizami geniuszu filmu Bigelow. Ochom i achom nie będzie końca. Będą mówić, że "Wróg.." otwiera nowy rozdział w historii kina, zręcznie balansuje na krawędzi gatunków, pokazuje emocjonalne wyjałowienie postmodernistycznego społeczeństwa i nie daje prostych odpowiedzi na fundamentalne pytania... "Niech mówią..." - powtórzę za klasykiem, bo zdania nie zmienię. Na ten film nie wysłałbym nawet najgorszego wroga.