W warszawskiej kampanii przedreferendalnej nastąpiło odwrócenie tradycyjnych schematów zachowań obu największy partii. O ile PiS dwoi się i troi żeby obudzić, pobudzić i wprawić w drżenie mieszkańców stolicy, to Platforma stara się ich uśpić, wyciszyć i sprawić, by w referendalną niedzielę zostali w domach.

Przedziwna jest ta kampania referendalna. Jakże inna od tych które obserwujemy przy okazji standardowych wyborów. Wtedy reguła jest prosta - Platforma wie, że im wyższa frekwencja tym dla niej lepiej. A że nic tak dobrze nie kieruje ku urnom jej wyborcy jak emocje i strach, przeto robi wszystko, by sprowokować PiS do wystąpień ostrych i zdecydowanych, a - w ostateczności - przypomnieć co bardziej gromkie pohukiwania przeciwników.

Mamy więc do czynienia z próbami wchodzenia z liderami PiS w ostre polemiki, wyciągania z otchłani czasu ich kontrowersyjnych wypowiedzi, albo sięgania po postaci moherowo-kibolskie, by pokazać kto będzie rządził, jeśli rządzić nie będzie PO. Pamiętacie Państwo jak po wystąpieniu Kurskiego z "dziadkiem z Wehrmachtu" w roli głównej PO jęła natychmiast organizować konferencje prasowe i pokazywać jakimiż to ohydnymi metodami walczy PiS? A jak pokazała spot z pokrzykującymi kibolami i wyznawcami kultów zamachowych? To były zabiegi, które miały wzbudzić u co bardziej leniwych wyborców PO wzburzenie i skłonić ich, by mimo chłodów i dżdżów nie zapomnieli o pomaszerowaniu do urny. W tym samym czasie PiS robił coś dokładnie przeciwnego. Demonstrował twarz łagodnej owieczki, która nie tylko, że nie zamierza nikogo pożerać, to gwarantuje rządy spokojne  i stabilne. Prezes wydawał książki, nagrywał orędzia do Przyjaciół Moskali, chodził po nieszczególnie na co dzień lubianych studiach radiowych i telewizyjnych, wszędzie przekazując sygnał "wyborco nie bój się nas, będziemy rządzić właściwie tak samo tylko lepiej, nikogo, a już na pewno ciebie nie skrzywdzimy, więc w niedzielę nie musisz się fatygować koniecznie do urny", bo wiedział doskonale, że wyborca, który zostanie w domu to raczej wyborca PO, a ten, który zamierza głosować na PiS, uznaje to za swą dziejową misję, ustawi się więc przed lokalem wyborczym jeszcze zanim wybije 6.00.

Ale przyszło referendum. I sytuacja zmieniła się diametralnie. Bo tutaj PO nie musi, a nawet nie może podgrzewać nastrojów. Tym razem musi sprawić, by w najbliższą niedzielę wyborcy jechali na ryby, grzyby, palili ostatnie grille słowem - nie przypomnieli sobie, że dzieje się coś nadzwyczajnego, że jest jakieś referendum i że warto by na nie pójść. A już najgorsze byłoby skłonienie fanów Gronkiewicz-Waltz, by uznali, że muszą bronić swej ukochanej pani prezydent. Bo obronić to na pewno jej nie obronią, a tylko sprawią, by urosła frekwencja i odwołanie ich ulubienicy stało się możliwe. Platforma jest więc przed referendum senna, niczym szykujące się do snu zimowego owady. Jeśli sama zainteresowana, albo jej sojusznicy się pojawiają, to po to, by wysyłać sygnały, że wszystko jest dobrze i pod kontrolą, że nie ma się co burzyć, ale i ekscytować, że prawdziwe wybory są za rok i że przeciw Gronkiewicz-Waltz mogą występować  tylko "PiS-owcy" i "słoiki". Średnio to wszystko co prawda PO wychodzi, a usypiająca kampania nie jest ani nadto smakowita, ani urokliwa, ale jakoś i tak podejrzewam, że przyniesie Platformie sukces i że w referendum nie weźmie udziału aż 389 tysięcy warszawiaków. Choć jeśli się mylę - to będzie naprawdę ciekawie...