"Od tysiąca do kilku tysięcy ofiar pochłonęła polska wojna gangów" - szacuje Artur Górski, autor książkowego cyklu rozmów z Jarosławem Sokołowskim "Masą" - obecnym świadkiem koronnym, a byłym wysoko postawionym członkiem tzw. gangu pruszkowskiego. W księgarniach w całej Polsce znajdziemy już kolejną część serii - tym razem o kilerach polskiej mafii.

"Od tysiąca do kilku tysięcy ofiar pochłonęła polska wojna gangów" - szacuje Artur Górski, autor książkowego cyklu rozmów z Jarosławem Sokołowskim "Masą" - obecnym świadkiem koronnym, a byłym wysoko postawionym członkiem tzw. gangu pruszkowskiego. W księgarniach w całej Polsce znajdziemy już kolejną część serii - tym razem o kilerach polskiej mafii.
Zdjęcie ilustracyjne /Natalia Giza /PAP

Krzysztof Zasada, RMF FM: Jaki obraz polskiego kilera wyłania się z pana pracy z Masą? Zazwyczaj kilerzy przedstawiani są jako osoby nietuzinkowe, nadinteligentne. Czy to się potwierdza, jeśli chodzi o polskie grupy przestępcze?

Artur Górski: Na to pytanie nie ma odpowiedzi "tak" bądź "nie", bo prawda lokuje się gdzieś bliżej środka. Na pewno kilerzy nie są tacy, jakich znamy z filmów czy z literatury: z "Psów Wojny", z "Amerykanina" z George'm Clooneyem czy produkcji z Keanu Reevesem. Mamy tendencje do czynienia z kilerów nadludzi, którzy wprawdzie zabijają bardzo skutecznie, ale poza tym mają swoje zasady, mają pewien honor. I choć wykonują dość plugawą pracę, tak naprawdę stoją po stronie dobra - jak Leon Zawodowiec.

To wszystko jest dość dalekie od prawdy, choć przez polską przestępczość zorganizowaną przewinęło się sporo kilerów o bardzo różnych charakterystykach: i tych bardziej inteligentnych, i tych skłonnych do myślenia, do czytania, do interesowania się sztuką. Głównie mówię o kilerach wywodzących się z krajów byłego Związku Radzieckiego oraz o prymitywnych chłopach, którzy poza walnięciem czymś ciężkim w głowę, nie wyobrażali sobie życia, innego postępowania.

Czy wśród tych ludzi byli jacyś, którzy byli doskonale wyszkoleni w sztuce zabijania?

Myślę, że w przypadku kilerów ze Związku Radzieckiego mieliśmy do czynienia z takimi osobami. Szczególnie w grupie Marka M. ps. "Oczko" byli tacy ludzie. Opisuję w jednym z rozdziałów historię trzech panów, którzy pojawili się w Polsce, bo musieli znikać z Rosji. A to dlatego, że tam już mieli jedną głowę na koncie, szukała ich milicja, grunt im się palił pod nogami. Dlatego - za pośrednictwem grupy pruszkowskiej - znaleźli się w Szczecinie.

Jeden świetnie rzucał nożem...

Jeden świetnie rzucał nożem, inny czytał wiersze, z kolei trzeci był ekspertem od radzieckiego i rosyjskiego kina. Postaci absolutnie nietuzinkowe, a jednocześnie absolutnie perfekcyjne jeśli chodzi o zabijanie. Ludzie zimno, chłodno kalkulujący.

A Polacy? Polscy kilerzy? Mówi pan, że byli tacy, którzy byli kilerami, bo potrafili pójść i bez skrupułów uderzyć siekierką w głowę.

Opisuję w jednym z rozdziałów historię Henia Toporka: człowieka  z Pruszkowa, który nosił toporek pod ręką i jak ktoś mu się nie spodobał to walił nim w głowę. Miał też broń palną. I choć był to prymitywny zabijaka, to nawet bossowie "grupy pruszkowskiej" się go bali. Był nieobliczalny i to na tyle, że nigdy nie dopuścili go do swoich szeregów.

Natomiast powiem panu, kto jest dla mnie symbolem takiego polskiego kilera: to jest człowiek, który został wysłany do zastrzelenia niejakiego "Nastka" - warszawskiego gangstera. Na ulicy Corazziego, pod salonem gry, odszukał go i oddał w jego stronę pięć czy sześć strzałów. Trafił w klatkę piersiową, chyba nawet w głowę. Kule jednak odbiły się od "Nastka". Zdążył uciec. Wprawdzie trafił do szpitala, ale miał lekkie zadrapania na skórze.

To czym on strzelał?

Okazało się, że strzelał z zawilgoconych kul. Trzymał je w warunkach, w których normalny kiler nie trzymałby broni i amunicji. I jest to sytuacja dość, w całej potworności, humorystyczna. Taki był polski kiler, jak ten, który chciał zabić "Nastka".


Ale jednak były też skuteczne egzekucje.

Dokładnie, tego samego "Nastka" niedługo później zastrzelono pod jego domem na Bemowie. Ale tam już wysłano innego kilera, takiego z odpowiednią bronią i odpowiednią amunicją.

Były też przypadki, że trafiał ranny gangster do szpitala, a w szpitalu stosowano różne metody dokończenia spapranej roboty.

Bardzo głośnym echem odbiło się zabójstwo bodaj "Kikira" - jednego z bossów polskiego podziemia przestępczego. Gangster przyszedł do niego w przebraniu księdza. Ksiądz na szpitalnych korytarzach nie budzi zdumienia czy zainteresowania. Nikt księdza nie zatrzyma, bo wiadomo z jaką intencją przychodzi: udzielić ostatniego namaszczenia. Nikomu nie przyszło do głowy, że po tym namaszczeniu ksiądz jeszcze zabawi się w Boga i odbierze życie gangsterowi.

Jakie były powody w polskiej mafii, aby decydować o tym, by odebrać komuś życie?

Powody jak najbardziej biznesowe, bo ktoś komuś wchodził w interesy. W drugiej połowie lat 90. i po 2000 roku, nie było już takich metod, jak dialog, jak próby dogadania się. Kogoś, kto wszedł innej grupie w interesy, po prostu się brutalnie eliminowało.

Zapewniam pana, że jeszcze nie wszystko wiemy o tym, co się wówczas wydarzyło. Nie znamy wszystkich ofiar wojen polskich gangów. Cały czas odnajdywane są nowe cmentarze: czy na Mazowszu czy na ścianie zachodniej, nad Odrą. Myślę, że w wielu przypadkach nawet nie dowiemy się, kim byli ludzie, których ciała są odnajdywane.

A jeśli chodzi o przyczyny wydawania wyroku śmierci, czy byli też tacy ludzie, którzy zlecali np. mordowanie za to, że ktoś kogoś ośmieszył? Lub sprawił, że zleceniodawca stracił autorytet wśród innych?

Nie będę podawał nazwisk i ksywek. W każdym razie, na libację alkoholową jeden z gangsterów przyszedł z psem. Drugi powiedział: "ale ten twój pies ma śmieszną mordę". I to był wystarczający powód, żeby zastrzelić. Oczywiście, być może była to kropla, która przepełniła czarę goryczy, być może między panami iskrzyło już wcześniej, być może konflikt miał zupełnie inne podłoże, ale wie pan, oficjalnie - i tylko o tym wiemy - gangster zginął, bo ośmielił się wyrazić krytycznie o pysku psa swojego kompana.

A ile kosztowało życie człowieka?

Powiem tak, często zdarzało się, że kilerowi oferowano bardzo dużą sumę. 10-15 tys. tysięcy dolarów - to była stawka, która chodziła po Pruszkowie i uważało się, że za tyle niewygodnego osobnika można już odpalić. Natomiast bardzo często kilerzy nie dostawali pieniędzy. Jeśli je dostawali, to musieli się również dzielić ze swoimi kompanami, ze swoimi bossami. A poza tym, często bossowie idąc do kilerów mówili: "no zrób to dla mnie, kolega jestem, nie zrobisz tego dla mnie?" I to była taka presja, na która trudno było odpowiedzieć "nie". Wydaje mi się, że w polskiej mafii kilerzy nie dorobili się.

A czy zabójstwo, wykonanie kary śmierci w polskiej mafii było także elementem inicjacji? Są takie przypadki?

Ja taką inicjację widziałem w serialu "Odwróceni" i wiem, że to jest bardzo filmowe i atrakcyjne. Natomiast wydaje mi się, że jeśli były takie przypadki, to nie były one częste. Tu też nie chodziło o inicjacje do zawodu kilera, ale do tego, że wszyscy jesteśmy umoczeni: strzel, wtedy już będziesz cicho, będziesz z nami. Po pierwszej akcji wiadomo było, że nikt na policji się nie rozpruje.

Natomiast, żeby było jasne: to nie jest tak, że ci, którzy zabijali początkowo mieli jakieś straszne wyrzuty sumienia. Jakoś tak się składa, że ci, którzy trafiają do grup przestępczych są na samym starcie gotowi do wszelkich zadań: czy do kradzieży samochodów, czy do rozrzucania narkotyków, czy do strzelania do drugiego człowieka. To jest ten sam poziom zadań i nikt nie odmawia. Wszyscy, którzy przychodzili do grupy przestępczej tej, czy innej byli gotowi również do zabijania.

Wspomniał pan, że odnajduje się miejsca, w których znajdowane są szczątki gangsterów albo ofiar gangsterów. Da się określić, chociaż rząd wielkości, jak duża był liczba ofiar tej wojny gangów?

Tutaj najchętniej przywołałbym powiedzenie Stalina, że jedna ofiara to wielka tragedia, ale tysiąc to jest już tylko statystyka. Dlaczego to mówię? Bo będę musiał podać taką wielkość: w granicach tysiąca, kilku tysięcy. Tego tak naprawdę nie wiemy, bo nikt tego nie oszacował. Na pewno nie jest to trzysta, na pewno nie jest to pięćset osób. W pewnym momencie, w drugiej połowie lat 90., przestępcze porachunki - na przykład - na ziemi lubuskiej pociągały w wyniku jednej akcji po kilka ofiar.

I na koniec, pracuje pan nad jakąś nową książką z Jarosławem S.?

Jest duże zainteresowanie nasza serią. W tej chwili pracuję nad szóstym tomem. Powiem panu szczerze, że też podpisaliśmy umowę już na siódmy tom, bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że będzie cieszył się pewnym powodzeniem.