"Gdyby mi pan nie przerywał, miałbym jeszcze 5 sekund" - to zdanie prezydenta Baracka Obamy może dość dokładnie opisać klimat pierwszej debaty prezydenckiej tegorocznego wyścigu do Białego Domu. Urzędujący prezydent był momentami zniecierpliwiony, wkurzony i - jak przyznają nawet jego zagorzali zwolennicy - sprawiał wrażenie, jakby miał ochotę być zupełnie gdzie indziej. Na jego tle Mitt Romney pokazał się z dobrej strony, chwilami nawet bardzo dobrej. Miał jednak ułatwione zadanie.

Przed potyczką w Denver sztab prezydenta obniżał oczekiwania, podkreślał, że Obama nie debatował od czterech lat i w starciu z zaprawionym w tego typu dyskusjach kandydatem może nie wypaść najlepiej. To "nie najlepiej" miało jednak oznaczać dla Romneya co najwyżej remis, raczej nie zwycięstwo. A tym razem zwycięstwo nie podlega żadnej dyskusji. Czy to tylko skutek faktu, że prezydent - jak to w Ameryce określają - jest nieco zardzewiały? Być może. Jeśli jednak przypomnieć sobie mniej, niż porywające przemówienie Obamy na konwencji Demokratów, można się zastanawiać, czy aby sam nie stracił nieco przekonania do tego, co robi.

Romney przystępował do debaty w dość trudnym okresie kampanii. Jego przeciwnicy chętnie podkreślali ostatnio, że nic mu nie wychodzi, że małe różnice sondażowe nie oznaczają rzeczywiście wyrównanej konkurencji, że z jednej gafy wpada w drugą. Wpadka w Denver mogłaby praktycznie pogrzebać jego szanse. Ku zaskoczeniu wielu pokazał się jednak jako mówca bardziej sprawny, swobodny i... uśmiechnięty. Nie zadał żadnego nokautującego ciosu, ale na punkty wygrał zdecydowanie. Co więcej, pozostawił wrażenie, że jego zwycięstwo nie było przypadkowe.

Upodobanie Amerykanów do debat prezydenckich nie przestaje mnie fascynować od lat. Jako wyborca, któremu tylko raz w życiu zdarzyło się iść do urny i nie wiedzieć na kogo zagłosować, nie wyobrażam sobie, by taka, czy inna debata mogła rzeczywiście zmienić moją decyzję, na kogo postawić. W moim przekonaniu debaty co najwyżej mogą przynosić satysfakcję (jeśli wygrywa nasz kandydat) lub frustrację (gdy lepiej wypada ten drugi). A jednak w Ameryce wierzy się w siłę debat i traktuje je naprawdę poważnie. Jednym z istotnych i tylko pozornie zabawnych argumentów za lub przeciw kandydatowi bywa fakt, czy wygląda "prezydencko". W tej konkurencji najtrudniej jest kandydatom, którzy mierzą się z urzędującymi gospodarzami Białego Domu. Romney z pewnością "prezydencko" wyglądał. Obamie wypomina się, że bez nieodłącznego telepromptera, skazany na własne myśli i słowa, wyglądał na zagubionego.

Prawdziwe podsumowanie debaty przyniosą dopiero wyniki sondaży. Jeśli po paru dniach notowania Romneya choćby delikatnie podskoczą, szczególnie w kluczowych stanach, zacznie się robić naprawdę ciekawie. Tym bardziej, że w kolejnej debacie, za tydzień, co najmniej tak samo jak Obama zardzewiały Joe Biden zmierzy się z dynamicznym kandydatem do wiceprezydentury Paulem Ryanem. I obecny wiceprezydent nie będzie faworytem.

Owe 5 sekund Obama wypomniał nie swojemu rywalowi, ale prowadzącemu debatę moderatorowi, Jimowi Lehrerowi. To nie był dobry pomysł. W bardzo napiętej atmosferze politycznej Ameryki Lehrer zajmuje pozycję szczególną. Jest instytucją samą w sobie, jak piramidy egipskie, niewzruszony trwa na posterunku praktycznie... od zawsze. W wieku 78 lat prowadził debatę prezydencką po raz 12-ty. Tym razem demokraci skrytykowali go, że nie był dość aktywny i pozwolił Mittowi Romneyowi przejąć kontrolę nad debatą, choć w sumie prezydent przemawiał jednak kilka minut dłużej, niż jego rywal. Jeśli zrzucasz winę na moderatora, przyznajesz, że przegrałeś debatę - mawiają niektórzy. I w tym przypadku mają rację.