"Ewakuacja to nie rozwiązanie. Tu jest 10 tysięcy osób, mają takie samo prawo do życia jak my" - mówi w rozmowie z reporterem RMF FM ojciec Benedykt Pączka, polski kapucyn i misjonarz przebywający w Republice Środkowoafrykańskiej. Członkowie misji w Ngaoundaye uciekli z siedziby misji i ukryli się w oddalonym o kilometr budynku. Schronili się tam przed Seleką - muzułmańską milicją. "W tej chwili jesteśmy bezpieczni" - mówi o. Pączka.

Gdyby doszło do spotkania z Seleką, możemy stracić życie. To bardzo agresywni ludzie, bez miłosierdzia, mówiący w języku arabskim. Nie jesteśmy w stanie się z nimi porozumieć, nie ma z nimi dialogu. Znają kilka słów w języku francuskim: pieniądze, samochody, komputery, telefony - i tylko tyle - podkreśla o. Pączka. Dodaje, że rebelianci są bardzo dobrze uzbrojeni - mają karabiny maszynowe i wyrzutnie rakietowe.

Dostaliśmy informację, że cztery samochody z bojówkarzami Seleki zmierzają w naszą stronę. Dlatego uciekliśmy. Nie wiemy, dlaczego Seleka, która chce się dostać do Czadu, jedzie w naszym kierunku - mówi o. Pączka. Myślę, że nie robią tego celowo, że są jakieś problemy na granicy z Czadem, że granica jest dla nich niedostępna, ale ten przejazd w naszą stronę jest bardzo niebezpieczny. Gdyby doszło do jakiejkolwiek walki, to nasi ludzie nie mają żadnych szans na przeżycie - uważa kapucyn.

"Rebelianci grozili nam śmiercią"

Jak relacjonuje, członkowie misji już dwa razy spotkali się "twarzą w twarz" z rebeliantami. Jedno spotkanie było bardzo ostre, grozili nam śmiercią. Podczas drugiego skradli praktycznie wszystko, co mieliśmy na misji. I odjechali też grożąc bronią i strzelając - opisuje.

Teraz jesteśmy w centrum edukacyjnym, kilometr od naszej misji. To budynek mało znany, jesteśmy wszyscy - siostry, wolontariuszka świecka i dwóch braci Środkowoafrykańczyków. Mieszkańcy opuścili miasto, poszli w busz, na swoje pola - opowiada.

Jeżeli będzie wiadomo, że jest jakieś niebezpieczeństwo, to uciekniemy do buszu, raczej nie są w stanie nas tam znaleźć. Oni nie ścigają misjonarzy, ścigają tego, kto ma pieniądze - czyli chodzi im o samą misję. Misja jest takim źródłem, gdzie być może wrócą - uważa o. Pączka.

"Od dwóch tygodni prosimy o pomoc"

Kapucyn przyznaje, że członkowie misji proszą o ochronę od dwóch tygodni. Na razie bezskutecznie. Wczoraj rozmawiałem z jednym z francuskich żołnierzy, który pytał mnie o lokalizację. Być może ktoś tu przyjedzie, ale tak naprawdę wątpię. Od dwóch tygodni wysyłamy prośby do wojska, które tu stacjonuje, do rządu, nie mamy żadnych informacji, że ta pomoc będzie - mówi.

MSZ nakłania polskich misjonarzy z Republiki Środkowoafrykańskiej do natychmiastowej ewakuacji. Ministerstwo apeluje do wszystkich polskich obywateli o jak najszybsze opuszczenie tego kraju.

Mamy jedną propozycję - ewakuować. Nie chcemy tego robić. Obok nas żyje 10 tysięcy ludzi. Ci ludzie też mogą zginąć - szybciej niż my - tłumaczy o. Pączka. Jeżeli misjonarz przyjeżdża na misję, to przyjeżdża po to, by być z nimi, dawać im przykład. Widać, że ludzie potrzebują naszej obecności. W każdej chwili możemy poprosić, żeby helikopter przyleciał po nas, ale to nie jest rozwiązanie, bo tu zostaje jeszcze 10 tysięcy ludzi, zostaje cała wioska, kto się nimi będzie zajmował? Oni mają takie samo prawo do życia jak my - podkreśla kapucyn.

"Misjonarze nie mogą liczyć na żadną pomoc"

Misjonarze nie mogą liczyć na żadną pomoc, dlatego że tutaj przestrzenie kraju, obszar jest olbrzymi i obecnie stacjonujące francuskie siły wojskowe czy też inne afrykańskie siły nie są w stanie tam dotrzeć. Albo raczej powiedzmy, że ich pasywność jest za duża, żeby w każde miejsca docierali. Na pewno francuskie siły o tym wiedzą, ale nie poświęcą swoich żołnierzy dla kilku białych ludzi - mówi w rozmowie z dziennikarzem RMF FM ksiądz Mieczysław Pająk, misjonarz również pracujący w Republice Środkowoafrykańskiej.

Bardzo mocno naciskamy francuskich dowódców tutejszych sił, żeby reagowali. Dotychczas nie było żadnego znaczącego odzewu, natomiast wiedzą o wszystkich zagrożeniach i są informowani. Ale czy oni podejmą takie ryzyko? To jest wielki znak zapytania i prawdopodobnie, według mojej oceny, chyba takiej rzeczy się nie podejmą. Ci misjonarze mogą liczyć jedynie na to, że ich Pan Bóg uchowa od jakiegoś nieszczęścia, że nikomu nic się tam złego nie stanie - podsumowuje ksiądz Pająk.

Rebelianci z Seleki, będącej luźnym sojuszem przeważnie muzułmańskich milicji, doprowadzili w marcu 2013 r. do obalenia rządu a ich przywódca Michel Djotodia obwołał się prezydentem. Jednak w ub. miesiącu został zmuszony do ustąpienia po fali krytyki w kraju i społeczności międzynarodowej, która zarzucała mu, że nie zdołał zapobiec pladze aktów przemocy. Kraj coraz bardziej pogrążał się w chaosie. Podczas rządów Seleki dochodziło do licznych aktów przemocy wymierzonych przeciwko chrześcijanom, co doprowadziło do powstania chrześcijańskich milicji. Setki osób zostało zamordowanych a milion, czyli ok. 25 proc. ludności kraju, musiało uciekać przed oprawcami.