Pijany turysta, którego w ostatni poniedziałek ratownicy TOPR musieli zwieźć śmigłowcem spod Giewontu, opuścił już policyjną izbę zatrzymań. Za pobyt w niej zapłacił 180 złotych. Za akcję ratunkową nie zapłaci, bo nie ma takich podstaw – mówi w rozmowie z RMF FM naczelnik TOPR Jan Krzysztof.

Takie zdarzenia odbijają się szerokim echem, bo są na szczęście bardzo rzadkie. W Tatrach ten problem jest bardzo rzadki. To są dwie, trzy osoby na mniej więcej 800, 900 osób które rocznie ratujemy - tłumaczy naczelnik TOPR.

Jak podkreśla Jan Krzysztof, to problem we wszystkich służbach ratowniczych.

Nie ma żadnych podstaw zarówno u nas jak i w innych służbach, żeby osoby, które potrzebują pomocy i są pod wpływem alkoholu płaciły za działania ratownicze. Tak samo, kiedy pojawi się karetka, tak samo nad wodą, w górach. Te osoby muszą dostać pomoc. Natomiast odpowiedzialności finansowej nie ponoszą - dodaje Jan Krzysztof.

W ostatni poniedziałek TOPR-owcy dostali zgłoszenie o turyście, który nie jest w stanie zejść z Giewontu. Mężczyzna pochodzi z Krakowa. 55-latek przyjechał do Zakopanego i wybrał się na wycieczkę, podczas której dodawał sobie animuszu pijąc alkohol. W pewnym momencie odcięło mu czucie w nogach.

TOPR zaalarmowali turyści, którzy widzieli, że 55-latek nie jest w stanie zejść ze szczytu o własnych siłach. Poleciał po niego śmigłowiec TOPR. Mężczyzna został przekazany policji. Po badaniu okazało się, że miał we krwi 1,8 promila alkoholu.


Opracowanie: