Tylko jedna z osób straciła pracę w szpitalu w Starachowicach. Dyrekcja placówki zapowiedziała, że do końca tygodnia zwolnienia otrzymają wszyscy pracownicy, którzy pełnili dyżur na oddziale położniczym, gdy pacjentka rodziła martwe dziecko bez opieki medycznej.

Tylko jedna z osób straciła pracę w szpitalu w Starachowicach. Dyrekcja placówki zapowiedziała, że do końca  tygodnia zwolnienia otrzymają wszyscy pracownicy, którzy pełnili dyżur na oddziale położniczym, gdy pacjentka rodziła martwe dziecko bez opieki medycznej.
Szpital w Starachowicach /Piotr Polak /PAP

Jak ustalił reporter RMF FM Mariusz Piekarski, przeciw zwolnieniom wystąpiły związki zawodowe.

Pracę stracił jeden z dwóch ginekologów. To lekarz kontraktowy, który nie miał stałej umowy, więc rozstanie się z nim było najprostsze - oznaczało usunięcie go z grafika dyżurów. 

Drugi lekarz jest opłacany przez Ministerstwo Zdrowia, bo to lekarz rezydent. 

Związki zawodowe wystąpiły przeciwko zwolnieniu czterech pielęgniarek. Piąta pielęgniarka - położna, która była najbliżej rodzącej kobiety - nie była zrzeszona, ale jak ustalił nasz reporter, poprosiła o ochronę związku i też ją dostanie. Podobnie jak ordynator oddziału, za którym ma ująć się "Solidarność". Sprzeciw związków nie blokuje zwolnień ale je utrudnia i opóźnia. 

Kobiety nie przeniesiono na porodówkę - sama rodziła martwe dziecko

Przypomnijmy, że sprawą zajęła się m.in. prokuratura i świętokrzyski NFZ. Do zdarzenia doszło na początku tego miesiąca. 

1 listopada pani Iza - w 8. miesiącu ciąży - przestała czuć ruchy dziecka. Zgłosiła się do szpitala. Badania USG wykazały, że jej dziecko nie żyje. Podjęto decyzję, by wywołać poród.

Przyjęli mnie na oddział i zostawili samą sobie - opowiadała nam pacjentka.

Akcja porodowa rozpoczęła się na drugi dzień. Ale nikt w szpitalu nie zadbał, by kobieta urodziła w godnych, cywilizowanych warunkach. Nikt nie przyszedł, choć pani Iza alarmowała, że zaczęły się skurcze, a jej mąż wzywał kilka razy lekarzy i położne. Kobiety nie przeniesiono na porodówkę - sama rodziła martwe dziecko.

Skurcze zaczęły się w pół do pierwszej - opisuje pani Iza. Pani doktor wzięła mnie na badanie i stwierdziła, że to nie są skurcze. Potem bóle powtarzały się co sześć minut, co trzy, ale lekarze - już bez badania - twierdzili, że to nie są skurcze. Nie wiem, na jakiej podstawie to wmawiali - zaznacza.

Do porodu - jak podkreśla - doszło w sali na podłodze.

Mąż co 10 minut biegał i prosił o pomoc, żeby ktoś przyszedł, zrobił cokolwiek... Siostra stwierdziła, że ona lekarza powiadamia, a on nie przychodzi. No i urodziłam na podłodze, między jednym a drugim łóżkiem - relacjonowała w rozmowie z reporterem RMF MAXXX pani Iza.

(mal)