Dyrektor szpitala w Starachowicach Grzegorz Fitas powiedział na zwołanej konferencji prasowej, że zdecydował o rozwiązaniu umowy o pracę z ordynatorem, siostrą oddziałową i lekarzami dyżurnymi w związku z bulwersującą sprawą z placówki, w której - według naszych informacji - kobieta urodziła na podłodze jednej z sal martwe dziecko. Decyzję podjęto po wewnętrznym postępowaniu. Prokuratura przesłuchuje natomiast świadków.

Dyrektor szpitala w Starachowicach Grzegorz Fitas powiedział na zwołanej konferencji prasowej, że zdecydował o rozwiązaniu umowy o pracę z ordynatorem, siostrą oddziałową i lekarzami dyżurnymi w związku z bulwersującą sprawą z placówki, w której - według naszych informacji - kobieta urodziła na podłodze jednej z sal martwe dziecko. Decyzję podjęto po wewnętrznym postępowaniu. Prokuratura przesłuchuje natomiast świadków.
Szpital w Starachowicach /Piotr Polak /PAP

Nie znalazłem żadnej możliwości wytłumaczenia, dlaczego tak się stało i dlaczego przy kobiecie nie było lekarza i nie było położnej - powiedział dyrektor. Jak mówił, na oddziale było dwóch lekarzy dyżurnych i pięć położnych. Nie stwierdziłem faktu, że byli tak bardzo zajęci, że nie potrafili zająć się tą kobietą - dodał. Tłumaczył też, że wówczas nie było żadnego innego porodu i sala porodowa nie była zajęta. Jak mówił dyrektor, jest mu przykro i żal, że zaniedbano obowiązków i narażono życie pacjentki.

Niekompetencja, zaniechanie, nie wiem, jak to nazwać, nie chcę tego gorzej nazywaj, że została kobieta zostawiona w ostatnim momencie ciąży de facto bez opieki - mówił Grzegorz Fitas.

Prokuratura przesłuchuje pierwszych świadków

W prokuraturze w Kielcach trwa przesłuchanie pokrzywdzonej i jednego ze świadków. Wcześniej przesłuchano drugiego świadka - jednego z członków rodziny kobiety.

Prokuratura nie będzie ujawniała szczegółów przesłuchań. To, co ustaliliśmy wyniku przesłuchania jednego ze świadków, pokrywa się z tym, co wiedzieliśmy z mediów i naszych ustaleń dotyczących przebiegu samego zdarzenia - mówi rzecznik Prokuratury Okręgowej w Kielcach Daniel Prokopowicz.

Postępowanie jest prowadzone w zakresie narażenia pokrzywdzonej na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, natomiast sprawę będziemy badać kompleksowo – dodał prokurator.

Prokuratura podczas dochodzenia będzie korzystała z dokumentacji z kontroli przeprowadzonych w oddziale szpitala w związku z tym zdarzeniem - wewnętrznej, zarządzonej przez dyrekcję lecznicy, oraz zewnętrznej, przeprowadzonej przez wojewódzkiego konsultanta ginekologii i położnictwa.

Chcemy bardzo szczegółowo wyjaśnić te okoliczności. Podejrzewamy, że dla jednoznacznego wyjaśnienia sprawy konieczna będzie opinia biegłych - mówił Prokopowicz.

Jak zaznaczył, chodzi o ustalenie, czy doszło do popełnienia przestępstwa, a jeśli tak, to jakiego i kto jest za nie odpowiedzialny. Wstępnie określono już krąg osób, które mają zostać przesłuchane w sprawie.  Jeżeli trzeba będzie przesłuchać lekarzy, to musimy mieć decyzję sądu o zwolnieniu ich z tajemnicy lekarskiej - przypomniał Prokopowicz.

We wtorek rano w Zakładzie Medycyny Sądowej w Krakowie ma zostać przeprowadzona sekcja zwłok dziecka.

Funkcjonowanie oddziału ginekologiczno-położniczego zagrożone

Z powodu zwolnienia 8 osób, funkcjonowanie oddziału ginekologiczno-położniczego w szpitalu w Starachowicach jest zagrożone. Dyrekcja szpitala zamierza dać ogłoszenia, że szuka lekarzy i pielęgniarek do pracy. Na razie analizowane są zmiany w grafiku dyżurów.

Jak mówi dyrektor Grzegorz Fitas, oddział jest w tej chwili na granicy możliwości funkcjonowania. Dlatego nie wyklucza, że zwróci się o pomoc do dyrektorów szpitali z ościennych powiatów. Żeby nie zamykać oddziału - ale tak też może się stać - przyznaje Fitas.

Na razie z 8 osób, które mają być zwolnione, do pracy nie przychodzą trzy - dwóch lekarzy i położna. Poszli sami na urlop.

Pielęgniarki mówią o odpowiedzialności zbiorowej

To odpowiedzialność zbiorowa, ja nie ponoszę winy za tę tragedię - mówi nam jedna ze zwalnianych pielęgniarek ze szpitala w Starachowicach.

Pielęgniarki mówią, że oddział ginekologiczno-położniczy składa się z kilku jednostek i każda wtedy miała swoje obowiązki w różnych częściach tego oddziału, a nawet na różnych piętrach. Swoje zadania wykonywały dwie pielęgniarki na ginekologii, jedna na sali porodowej, jedna na położnictwie i jedna na patologii ciąży, gdzie doszło do porodu.

Odpowiedzialność koleżanek, które o niczym nie wiedziały i są do zwolnienia, to jest dla mnie skandal - mówi Wanda Gut, szefowa Pielęgniarskiego Związku Zawodowego, ale też położna, która tego dnia pracowała na ginekologii. Na pytanie, czy nie któraś z pielęgniarek nie mogła pomóc koleżance na patologii ciąży, odpowiada: "Proszę pana ja bym zeszła, gdybym wiedziała, że tam ma miejsce takie zdarzenie".

To jest jeden oddział i wszystkie muszą dbać o pacjentów. Ta praca wymaga zaangażowania i współpracy - odpowiada dyrektor szpitala. Winę poszczególnych osób oceni prokurator i sąd. Liczę się z tym - dodaje Fitas.

"Mąż co 10 minut biegał i prosił o pomoc"

Swoją kontrolę w szpitalu zakończył już wojewódzki konsultant ds. ginekologii i położnictwa. Wyjaśnienie tragedii obiecał minister zdrowia Konstanty Radziwiłł. Sytuację za "absolutnie bulwersującą" uznała również minister rodziny Elżbieta Rafalska. 

Sprawą zajmuje się prokuratura i świętokrzyski NFZ.

O tragedii informowaliśmy w piątek. 1 listopada pani Iza - w 8. miesiącu ciąży - przestała czuć ruchy dziecka. Zgłosiła się do szpitala. Badania USG wykazały, że jej dziecko nie żyje. Podjęto decyzję, by wywołać poród.

Przyjęli mnie na oddział i zostawili samą sobie - opowiadała nam pacjentka.

Akcja porodowa rozpoczęła się na drugi dzień. Ale nikt w szpitalu nie zadbał, by kobieta urodziła w godnych, cywilizowanych warunkach. Nikt nie przyszedł, choć pani Iza alarmowała, że zaczęły się skurcze, a jej mąż wzywał kilka razy lekarzy i położne. Kobiety nie przeniesiono na porodówkę - sama rodziła martwe dziecko.

Skurcze zaczęły się w pół do pierwszej - opisuje pani Iza. Pani doktor wzięła mnie na badanie i stwierdziła, że to nie są skurcze. Potem bóle powtarzały się co sześć minut, co trzy, ale lekarze - już bez badania - twierdzili, że to nie są skurcze. Nie wiem, na jakiej podstawie to wmawiali - zaznacza.

Do porodu - jak podkreśla - doszło w sali na podłodze.

Mąż co 10 minut biegał i prosił o pomoc, żeby ktoś przyszedł, zrobił cokolwiek... Siostra stwierdziła, że ona lekarza powiadamia, a on nie przychodzi. No i urodziłam na podłodze, między jednym a drugim łóżkiem - relacjonowała w rozmowie z reporterem RMF MAXXX pani Iza.

(abs, mpw)