Coraz większe białe plamy na mapie polskiej kardiologii. Kolejne prywatne placówki kończą działalność po cięciach wycen kardiologii interwencyjnej. Niektóre procedury, związane np. z leczeniem zawałów serca, wycenione są obecnie nawet o 60 procent niżej. Z tego powodu - jak donosi dziennikarz RMF FM Mariusz Piekarski - do zamkniętych już oddziałów naczyniowych w Nysie i Józefowie pod Warszawą dołączają teraz oddziały kardiologiczne w Myszkowie na Śląsku i w Drawsku Pomorskim.

Pacjenci tych placówek muszą szukać pomocy w innych - publicznych - szpitalach. Często bardzo odległych.

Zamknięcie oddziału w Drawsku, co - według władz spółki American Hearts of Poland - nastąpi z końcem października, oznacza, że pacjenci do najbliższej placówki w Szczecinku będą mieli 70 kilometrów, do Koszalina - 100.

W przypadku zawału serca, gdy liczy się każda minuta, to bardzo daleko.

Pamiętajmy, że im dłużej się jedzie, tym większa strata w mięśniu sercowym. Im krócej - tym więcej mięśnia sercowego można uratować. To jest zasada naczelna - podkreśla dr Artur Mendyk, ordynator zamkniętego już z końcem września oddziału kardiologicznego w Myszkowie.

Dr Mendyk zaznacza, że nawet na Śląsku - gdzie jest kilka tzw. cathlabów, czyli centrów diagnostyki i interwencji kardiologicznej, ale też mnóstwo pacjentów z problemami kardiologicznymi - wyjęcie jednej placówki zmniejsza szanse na ratunek.

Faktycznie jest dziura kardiologiczna - to jest populacja 200-250 tysięcy osób - alarmuje.

Dr Mendyk przypomina również w rozmowie z naszym dziennikarzem, że zanim powstał oddział w Myszkowie, trzeba było wozić pacjentów z regionu do ośrodków w Częstochowie lub Dąbrowie Górniczej. Z samego myszkowskiego szpitala jeździli pacjenci do Częstochowy. Niejednokrotnie po drodze dochodziło do zatrzymania krążenia - wielu nie udało się dowieźć - mówi.

Dodajmy, że z kardiologii w Myszkowie w ciągu 2 lat skorzystały ponad 2 tysiące pacjentów.


(edbie)