Reporterzy RMF FM ujawniają bulwersujące szczegóły czerwcowej wyprawy na Mont Blanc, podczas której zginęła czterdziestoletnia Polka. Nasi dziennikarze pokazują luki w prawie, które pozwalają działać w branży turystycznej osobom niemającym odpowiednich uprawnień. Ich bezkarność może prowadzić do kolejnych tragedii.

Sprawą wyprawy na najwyższy szczyt Alp zorganizowanej przez jedno z warszawskich biur turystycznych zajmują się dwie prokuratury w kraju, a także śledczy we Francji.

Do wypadku w Alpach doszło 26 czerwca na stosunkowo niedużej wysokości. Pani Aneta - Polka na stałe mieszkająca w Irlandii - zgodnie z planem nie miała zdobywać szczytu Mont Blanc (4810 m n.p.m.), a "tylko" dotrzeć do schroniska Tete Rousse położonego na wysokości 3165 metrów.  

Dramat rozegrał się na szlaku w czasie próby dojścia do schroniska na wysokości ok. 2700 m.  

To miała być wyprawa życia

Wyprawa na najwyższy szczyt Alp to miała być przygoda życia, na którą wybrała się ze swoim narzeczonym. Pan Maciej zabrał ze sobą pierścionek zaręczynowy, który miał wręczyć swej ukochanej po zejściu ze szczytu.

Jako organizatora wyprawy para wybrała warszawską firmę "Homohibernatus", która określa siebie, jako "Stowarzyszenie Sportowe Klub Alpinistyczny" i tak reklamuje się na swojej stronie internetowej:

Cytat

Stowarzyszenie Klub Alpinistyczny "Homohibernatus" jest wpisany na listę Stowarzyszeń Ministerstwa Sportu i Turystyki. Zajmuje się planowaniem i organizacją wycieczek, wypraw i imprez związanych z podróżowaniem i turystyką. Staramy się przede wszystkim trafić z ofertą do osób dla których podróżowanie jest pasją. Stawiamy nie tylko na zdobywanie celu, szczytu, ale też na drogę do tego celu, podróżowanie które pozwoli państwu w wyjątkowy sposób poznać miejscową kulturę, przyrodę i codzienne życie jakie się toczy w danym miejscu. Bezpieczeństwo i pełna satysfakcja Państwa jest dla nas priorytetem. Jedną z ofert głównych w których się specjalizujemy jest Korona Ziemi, czyli zdobywanie w górach wszystkich największych szczytów kontynentów.

Wyprawę prowadził właściciel firmy i organizator wyjazdu - Zbigniew Bąk. Zabrał ze sobą na Mont Blanc 12 osób, choć nie ma odpowiednich uprawnień przewodnickich.

Wyjaśnijmy. Profesjonalni przewodnicy, zrzeszeni w IVBV, czyli Międzynarodowej Federacji Związków Przewodnickich, zgodnie z przepisami tej organizacji, mogą na szczyt Mont Blanc zabrać najwyżej dwóch klientów. Jak informują na swojej stronie internetowej: Wszyscy przewodnicy IVBV przechodzą analogiczny program szkolenia, mają podobne kompetencje i noszą takie same odznaki;  są one nadawane i honorowane na całym świecie - w Ameryce Południowej, Japonii, Kanadzie, Skandynawii i krajach alpejskich.

W Polsce jedyną organizacją należącą do federacji IVBV jest Polskie Stowarzyszenie Przewodników Wysokogórskich. Zbigniew Bąk nie jest jednak jego członkiem.

Natomiast na Facebooku chwali się, że jego firma: "w roku 2017 zorganizował na Mont Blanc 8 wypraw, łącznie na szczycie stanęło 116 osób.

"Obecny sezon zapowiada się nie mniej atrakcyjny. Oto pozostałe wolne miejsca na terminy na 2018 r. 25 czerwiec, 23 lipiec, 13 sierpień, 10 wrzesień. Spełnij swoje marzenia i jedz z najbardziej skuteczną ekipą w Alpy!...

Tragedia

Pani Aneta nie miała dużego doświadczenia górskiego, tak twierdzi jej partner. Jednak bardzo solidnie przygotowywała się do tego wyjazdu - odpowiednia dieta, treningi, marsze, jazda na rowerze już pół roku przed wyjazdem.  

Podczas wyprawy pani Aneta miała całe wyposażenie, które zalecił jej organizator wyjazdu. Bez raków, bo zgodnie z tym, co napisał Zbigniew Bąk, miały nie być jej potrzebne. Kobieta przechodziła bardzo stromy płat śniegu. W pewnym momencie poślizgnęła się lub straciła równowagę (tego zapewne już nigdy się nie dowiemy) i runęła w dół.

Osunęła się około 200 metrów po śniegu i wpadła w skały.

Nie krzyczała, osuwała się po tym 200-metrowym zboczu i z każdą sekundą nabierała prędkości. Zawołałem do Bąka: dzwoń po śmigło czyli helikopter. Wyrwałem z plecaka czekan i rzuciłem się po tym zboczu na dół. W pewnym momencie straciłem równowagę i zacząłem się zsuwać, jak Aneta. Rzuciłem się na czekan i wyhamowałem po parunastu metrach. Krzyczałem i szukałem jej wzrokiem. Na stoku zobaczyłem porozrzucane rzeczy z jej plecaka i ślady krwi. Zobaczyłem powyginane ciało w załomie skalnym - opowiada w rozmowie z Anną Kropaczek partner pani Anety - Maciej Frączek [TUTAJ CAŁA ROZMOWA]

Mimo szybkiej akcji ratunkowej nie udało się ocalić jej życia. Jak mówi jej narzeczony, w chwili wypadku kobieta nie miała przypiętych raków, ani kasku na głowie.

W rękach trzymała kijki trekkingowe, gdyby miała czekan, mogła by próbować hamować i zatrzymać się podczas upadku. Nie była też w żaden sposób asekurowana, mimo że prowadzący grupę Zbigniew Bąk miał ze sobą linę. 

Po tym wypadku wyprawę przerwano. Inni jej uczestnicy, z którymi rozmawialiśmy, mówią, że  także czuli się zagrożeni. Ich zdaniem, ofiar mogło być znacznie więcej.

Black guiding

Dopiero po wypadku część z uczestników wyprawy zorientowała się, że padła ofiara czegoś, co na świecie nazywa się "black guiding" (w Polsce właściwie nie ma dobrej nazwy, bo o tym zjawisku prawie się nie mówi).

"Pseudoprzewodnictwo" czy "fałszywe przewodnictwo" nie oddają istoty problemu. "Czarny przewodnik", to ktoś, kto jak się wydaje, świadomie naraża życie swoich klientów, by zarobić pieniądze.  

Pan Maciej - w rozmowie z naszą dziennikarką Anna Kropaczek - przyznaje, że dopiero po wypadku i rozmowach z ratownikami TOPR dotarło do niego, że Zbigniew Bąk uprawia tzw. black guiding; czarne, nielegalne przewodnictwo bez jakichkolwiek stosownych pozwoleń i dokumentów IVBV.

Dlatego też pan Maciej złożył w tej sprawie zawiadomienie w prokuraturze w Sosnowcu, w mieście, z którego pochodzi. Dotyczy ono narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia.

We wniosku do prokuratury pan Maciej Frączek napisał:

"Z perspektywy czasu sądzę, że Pan Bąk znając doskonale tę górę i niebezpieczeństwa na danych jej odcinkach, powinien bezwzględnie to i inne niebezpieczne miejsca podczas takiej wyprawy zabezpieczyć liną poręczową w celu zapewnienia maksymalnego możliwego i niezbędnego, bezpiecznego pokonania tych odcinków przez uczestników jego wyprawy.

Po zdarzeniu dowiedziałem się, że Pan Zbigniew Bąk oraz jego kolega, pomocnik, nie posiadali żadnych przewidzianych prawem międzynarodowym uprawnień (IVBV - międzynarodowy licencjonowany przewodnik górski), certyfikatów i licencji na legalną działalność, pozwalających im zabierać i narażać na niebezpieczeństwo utraty życia i zdrowia jakichkolwiek osób. Uprawiają oni tzw. czarne nielegalne przewodnictwo.

Moim zdaniem do śmierci mojej narzeczonej by nie doszło, gdyby organizator, przewodnik, nasz opiekun Pan Zbigniew Bąk jak i jego pomocnik posiadali wystarczającą wiedzę o zagrożeniu, a co za tym idzie mieli stosowne uprawnienia do prowadzenia grup ludzi w góry. (Pisownia oryginalna, skróty od redakcji).

Na własną odpowiedzialność pod opieką przewodnika

Pan Maciej mógł rzeczywiście myśleć, że wybiera się w Alpy pod opieką wykwalifikowanego przewodnika, bo choć regulamin, który podpisywał każdy jej uczestnik, mówił, że jadą na własną odpowiedzialność, to pojawia się zapis, że będą pod opieką przewodnika.

Art. 1 pkt 3 tego regulaminu (udostępnionego nam przez jednego z uczestników wyjazdu) brzmi:

"Wyprawy mają charakter partnerski. Oznacza to, że ani kierownik wyprawy oraz jego zastępcy, ani władze klubu nie odpowiadają za utratę życia lub zdrowia uczestników wyprawy. Każdy uczestnik przed wyjazdem zobowiązany jest podpisać oświadczenie o tym, że jedzie na własną odpowiedzialność, że posiada odpowiednie umiejętności oraz że nie ma przeciwwskazań zdrowotnych. Jednakże osoba, która wyrusza ze Stowarzyszeniem na wyprawę, jest pod opieką przewodnika, który ma doświadczenie w górach wysokich i dba o bezpieczeństwo uczestnika."

Sprawę tragicznej wyprawy badają śledczy z Polski i Francji

Wypadek badają już francuskie służby. Jak ustalił nasz francuski korespondent, Marek Gładysz - śledztwo mające na celu wyjaśnienie okoliczności śmierci Polki wszczęte zostało zaraz po wypadku. Prowadzi je Pluton Żandarmerii Wysokogórskiej z Chamonix. Jego przedstawiciel porucznik Luc Pelisson powiedział naszemu dziennikarzowi, że część świadków została przesłuchana zaraz po wypadku, inni mają zostać jeszcze przesłuchani. Odmówił jednak podania wstępnych rezultatów śledztwa.

Śledztwo trwa.  To wszystko, co w tej chwili można powiedzieć. Trzeba wyjaśnić okoliczności tej tragedii, bo Polka, która zginęła, nie miała w chwili śmierci założonych raków, a poślizgnęła się na śniegu - stwierdził żandarm. Sugeruje tym samym, że fakt braku założonych raków mógł być powodem dramatu.

Dodał też, że w rejonie Mont Blanc jest dużo wypadków, w których poszkodowani są obywatele z Europy Środkowo-Wschodniej. Często istnieją podejrzenia, że ofiary miały przewodników bez odpowiednich uprawnień.

Francuska żandarmeria przyznaje, że to poważny problem w rejonie Mont Blanc. W razie wypadku trudno jest jednak cokolwiek udowodnić - przyznaje porucznik Luc  Pelisson.

Bardzo trudno jest udowodnić, iż ktoś brał pieniądze od uczestników wyprawy, jako nieformalny przewodnik. Zazwyczaj przewodnicy bez odpowiednich kompetencji zapewniają, że są organizatorami wypraw grup przyjaciół i pobierają pieniądze od pozostałych osób tylko po to, by pokryć koszty wypraw.

Chodzi o ludzi, którzy mówią amatorom wspinaczek, że zapewnią im bezpieczeństwo, ale nie mają odpowiednich uprawnień. Czasami zeznania przeciwko nim składają sami członkowie wypraw, w przeciwnym razie udowodnienie czegokolwiek jest bardzo utrudnione - mówi porucznik Pelisson.

Każdy z francuskich przewodników z Chamonix zabiera na  Mont Blanc nie więcej niż dwie osoby. Każda z nich musi przejść szkolenie między innymi dotyczące tego jak posługiwać się rakami.

Ustaliliśmy też, że wyprawą zajmuje się także gdańska prokuratura. Zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa złożył tam kolejny z uczestników feralnej wyprawy.

Czynności sprawdzające prowadzone są w kierunku przestępstwa narażenia człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo spowodowania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu - poinformował naszego trójmiejskiego reportera Kubę Kaługę prokurator Mariusz Duszyński z Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. To podobne zawiadomienie, jakie złożył pan Maciej w sosnowieckiej prokuraturze.

"Wszyscy uczestnicy do tej pory odczuwają jakąś traumę"

Udało nam się dotrzeć do innych uczestników czerwcowej wyprawy. Nie chcą jednak ujawniać swoich nazwisk. Z rozmów z nimi wynika, że mają poważne wątpliwości co do przebiegu wyprawy i sposobu jej organizacji.

Myślę, że wszyscy uczestnicy do tej pory odczuwają jakąś traumę. Przynajmniej ja wiem, że tak to wygląda. Przede wszystkim ta świadomość, że zginął człowiek, a tak naprawdę zginąć nie musiał. Jak zwykle w przypadku gór, każdego wypadku, szereg czynników składa się na to, że do niego dochodzi. Ja osobiście nie postrzegam tego, jako nieszczęśliwy wypadek, tylko jako skutek zaniedbań, rutyny, jakiejś brawury - mówi nam jedna z 11 osób, która wykupiła udział w wyprawie.

Łącznie na Mont Blanc wejść miało 13 osób, w tym dwóch "przewodników". Z rozmów z uczestnikami wyprawy wynika, że co najmniej troje z nich nie miało żadnego doświadczenia w górach wysokich. Choć byli dobrze wyposażeni do wejścia - mieli między innymi kaski, czekany czy raki - to nikt ich nie poinstruował, jak i kiedy należy z takiego sprzętu korzystać.

W praktyce wyglądało to chociażby tak, że na szlaku spadały kamienie, a nikt nie zadysponował założenia kasków. Zawsze kiedy jest przewodnik i jest autorytet przewodnika, osoby - nawet te z dużym doświadczeniem - automatycznie mu się podporządkowują, ufając, że przewodnik wie robi, że zna trasę i idą zgodnie z jego dyspozycjami. Jeżeli byłaby odpowiednia dyspozycja, to wszyscy by się dostosowali. Myślę, że niewłaściwie oceniony był stan szlaku i przygotowanie uczestników do wędrówki w górach wysokich - przyznaje nasz rozmówca.

Dlaczego wybrano trudniejszy szlak?

W trakcie wejścia grupa podzieliła się na dwa zespoły - słabszy i silniejszy. To dość naturalny podział. Kontrowersyjny może być jednak brak kontaktu między "przewodnikami", którzy prowadzili obie grupy - przyznają uczestnicy wyprawy.

Najwięcej pytań rodzi wybór trasy, którą obie grupy miały dotrzeć do  schroniska.

Ten podstawowy, najprostszy szlak, którym większość ludzi na Mont Blanc podąża, był w tym momencie zamknięty. Były informacje wywieszone, że ten odcinek, dla niezorganizowanych grup turystycznych jest niedostępny - mówi jeden z uczestników o wyborze trudniejszej trasy. Choć ma spore doświadczenie w górach, trasę tę opisuje jako najbardziej wymagający fragment górskiego szlaku, na którym kiedykolwiek był. Jak mówi to nie było podejście, na którym mogłyby sobie poradzić osoby bez doświadczenia.

Ani w trakcie wyprawy, ani po niej, grupie nie wyjaśniono dlaczego wybrana została taka droga, mimo że inni wchodzący w tych dniach na Mont Blanc wybierali dużo łatwiejsze podejście.

Przewodnicy francuscy, normalnie, ze swoimi grupami tym zamkniętym odcinkiem prostego szlaku szli. Nasi przewodnicy - jak sądzę, to jest oczywiście moje domniemanie - nie mieli licencji. Odcinek ten był zamknięty dla niezorganizowanych grup turystycznych, natomiast dostępny dla licencjonowanych przewodników - mówi nasz rozmówca pytany o to, czy uczestnicy wyprawy byli jego zdaniem zorganizowaną grupą turystyczną.

Gdy - jeszcze w trakcie wyprawy - pojawiły się pytania o licencje, "przewodnik" prowadzący silniejszą grupę miał odmówić odpowiedzi. Odsyłał do organizatora, czyli "przewodnika", który szedł wtedy ze słabszą grupą. Był nim Zbigniew Bąk.

Jak twierdzi nasz rozmówca, dopiero po wypadku dowiedział się, że żadna z dwóch osób, które prowadziły grupy, nie miały uprawnień i licencji do prowadzenia grup turystycznych na Mont Blanc.

"Przewodnicy" prawdopodobnie obawiali się kontroli na szlaku. Uczestników wyprawy poinstruowali, że w razie jakichkolwiek pytań, mają mówić francuskim służbom, że są po prostu grupą przyjaciół. Mimo że osoby te wcześniej nie znały się, a wybierając się na wyprawę przynajmniej część z nich miała przekonanie, że zapłaciła za zorganizowany wyjazd.

Osoba, która złożyła w tej sprawie zawiadomienie, zeznała, że  organizator wyprawy mówił  wszystkim, że gdyby policja, żandarmeria  lub przewodnicy pytali o charakter  wyprawy, mają mówić, że nie są grupą zorganizowaną, że są grupą przyjaciół - przyznała w rozmowie z naszym reporterem Grażyna Wawryniuk, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Gdańsku.

Zdaniem jednego z uczestników wyprawy, już sama podróż do Francji mogła być niebezpieczna. Jak opisuje, cała, 13-osobowa grupa, podróżowała dwoma autami, prowadzonymi niemal bez przerwy, przez blisko 20 godzin, przez tych samych kierowców. Byli nimi "przewodnicy".

Do tragicznego wypadku doszło w grupie słabszej, ale także w tej silniejszej nie brakowało kłopotów. Jeden z uczestników wyprawy utknął na ścianie, drugi osunął się na piarżysku około 2, 3 metry. Dopiero na wyraźne życzenie "przewodnik" wyciągnął linę z plecaka, by asekurować nią mężczyznę, który utknął w niebezpiecznym miejscu.

Choć poruszali się po niebezpiecznym odcinku - jak twierdzą uczestnicy wyprawy - osobom bez doświadczenia nie zaproponowano wcześniej żadnego zabezpieczenia.

Z kim na wyprawę na Mont Blanc?

Grzegorz Bargiel - licencjonowany przewodnik wysokogórski z uprawnieniami międzynarodowymi (starszy brat znanego himalaisty Andrzeja Bargiela), akurat był na Mont Blanc ze swoimi klientami, kiedy doszło do wypadku. Dowiedział się o nim w Chamonix od uczestników wyprawy zorganizowanej przez pana Bąka, którzy zwrócili się do niego o pomoc.

Nie chce jednak o tym rozmawiać, nie chce też mówić o swoich wcześniejszych spotkaniach w górach wysokich z panem Bąkiem i ludźmi, których prowadził.

Przyznaje jednak, że w naszym kraju istnieje duży problem z nielegalnym przewodnictwem. Biura, stowarzyszenia czy osoby prywatne organizują wyjazdy, nabierając ludzi, którzy nie są świadomi, że by zabierać kogokolwiek na tak trudne trasy, w Alpy czy inne góry wysokie, trzeba mieć uprawnienia przewodnika międzynarodowego.

Dla zarobku, bez żadnych skrupułów

Nagminnie łamane są przepisy, łamane są przede wszystkim zasady bezpieczeństwa - przyznaje Grzegorz Bargiel. Przewodnik niezależnie jakiej narodowości może zabrać na Mont Blanc dwie osoby, a u pseudoprzewodników zdarzają się grupy kilkunastoosobowe. Sam widziałem taką grupę złożoną z 19 osób. W terenie, w którym normalnie ludzi się wiąże liną, asekuruje, facet prowadził ich zupełnie luzem. W końcu spotkałem dziewczynę, która siedziała sama na skale i płakała, bo ją w tym miejscu zostawił pseudoprzewodnik. Musiałem tę dziewczynę wyprowadzić z tego trudnego terenu, pomóc jej zejść i zabrać do schroniska - wspomina.

Jak mówi, pseudoprzewodnicy nie mają żadnych skrupułów przed wprowadzaniem w błąd swoich klientów, łamaniu przepisów i zasady bezpieczeństwa. Pytany o to, jak on przechodzi ze swoimi klientami (oczywiście najwyżej dwoma) szlak, na którym zginęła Aneta, mówi o linie, asekuracji i rakach.  

Tam jest teren, który wymaga stałej asekuracji w górnej części - prowadzenia na linie i przede wszystkim umiejętności poruszania się uczestników w rakach i z czekanem. Posiadanie sprzętu nie wystarczy, trzeba jeszcze umieć go używać. Ale oczywiście trzeba się tego nauczyć w odpowiednim momencie. Nie tak, że wchodzimy w ten stromy teren i dopiero zaczynamy zakładać raki. Wtedy jesteśmy już w tak eksponowanym miejscu, że ludzie próbują iść "na silę", licząc na to, że jakoś to będzie. Nie wyobrażam sobie iść tam bez asekuracji i raków, jak oni szli. Nie miałbym ani pół włosa na głowie, gdyby się takie sytuacje zdarzały. Bezpieczeństwo jest najważniejsze w przewodnictwie technicznym - podkreśla.

Zdaniem Bargiela, korzystający z usług pseudoprzewodników zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, że ludzie, którzy ich prowadzą, nie mają żadnych uprawnień i kwalifikacji do tego. Kiedy nawet dowiadują się o tym na miejscu, jest już za późno, by się wycofać. Wcześniej zaplanowane urlopy już trwają, pieniądze są zapłacone. Pozostaje tylko iść w górę i liczyć na to, że wszystko będzie dobrze. Według niego to świadome robienie ludzi w konia.

Licencjonowany przewodnik - lata doświadczeń

Aby zostać licencjonowanym przewodnikiem takim, jak Grzegorz Bargiel, trzeba wielu lat doświadczeń górskich. Najpierw trzeba przejść odpowiedni kurs przewodnicki. Ale żeby dostać się na taki kurs, należy wykazać się samodzielnymi przejściami dróg wspinaczkowych z przynajmniej trzech lat. Wśród nich muszą znajdować się drogi o wysokości co najmniej 800 metrów, a takich w całych Tatrach (polskich i słowackich) jest zaledwie kilka.

Kurs trwa dwa lata. W tym czasie prowadzi się po górach tylko kolegów - przewodników. Po dwóch latach uczestnik kursu zostaje przewodnikiem - aspirantem. Przez kolejne dwa lata aspirant może prowadzić klientów, ale tylko pod okiem innego, licencjonowanego przewodnika.

Dopiero po tym okresie (co najmniej siedem lat) aspirant może przystąpić do egzaminu na przewodnika wysokogórskiego. To jeszcze nie koniec. Po zdaniu egzaminu, przewodnik co dwa lata musi poddać się tzw. "unifikacji", podczas której weryfikowane są jego umiejętności.

Każdy licencjonowany przewodnik posiada legitymację, która potwierdza jego uprawnienia.

Polska jest rajem dla górskich hochsztaplerów

Ludwik Wilczyński prezes Polskiego Stowarzyszenia Przewodników Wysokogórskich - IVBV mówi, że bardzo często w górach wysokich spotyka się z takim "czarnymi przewodnikami" z Polski.

Stowarzyszenie, któremu szefuje jest członkiem międzynarodowej unii stowarzyszeń przewodnickich od ponad 20 lat. W szeregach PSPW są m.in.: ratownicy TOPR (w tym dwóch zastępców Naczelnika i profilaktyk ds. bezpieczeństwa), wybitni alpiniści i himalaiści. Najmłodsi należą do aktualnej czołówki polskiego alpinizmu.

Większość tych klubów, stowarzyszeń i firm, które organizują tego typu wyjazdy, na swoich stronach internetowych sugerują opiekę przewodnicką, której na tych wyjazdach w rzeczywistości nie ma. Większość z tych ludzi mianowała się "przewodnikami". Uznała, że są wystarczająco wyedukowani, jeżeli chodzi o góry. I kiedy zajrzymy na te strony internetowe, to nie ma tam nic na temat ich kwalifikacjach. Ci ludzie są bardzo "skromni" - ironizuje Ludwik Wilczyński.

Polska jest rajem dla górskich hochsztaplerów, z tego powodu, że nie mamy regulacji prawnych, które by jakoś tę sprawę porządkowały - podkreśla.Te wyjazdy są różne nazywane - wyprawami partnerskimi, po prostu wyprawami czy wyjazdami i ci, którzy sugerują opiekę przewodnicką, w przypadku jakiegoś nieszczęścia, określają siebie, jako "organizatorów", jako ludzi, którzy nie biorą pieniędzy za wspólną wspinaczkę, tylko za organizację - tłumaczy.

We Francji za podszywanie się za przewodnika grozi kara więzienia. W Polsce nie słychać, by ktoś został ukarany za "czarne przewodnictwo".  Wyjątkiem jest wyrok dwóch lat więzienia w zawieszeniu na cztery lata, na jakie skazał Sąd Okręgowy w Katowicach Mirosława Sz., nauczyciela geografii i opiekuna wycieczki tyskich licealistów, których 28 stycznia 2003 roku porwała lawina pod Rysami. Zginęło wtedy osiem osób. Był to najtragiczniejszy wypadek w historii polskich Tatr.   

Partnerstwo, czyli jak uciec od odpowiedzialności

Polacy często wybierają wyprawy partnerskie ze względu na koszty.  

W polskich warunkach to zależy od ludzi, którzy korzystają z tych usług. Ja rozumiem doskonale, że wielu z nich nie stać na usługi profesjonalnego przewodnika - mówi Ludwik Wilczyński. Organizatorzy wypraw biorą od poszczególnych osób mniej pieniędzy niż profesjonalny przewodnik. I to często przeważa.

Jak się dowiedzieliśmy wyprawa na Mont Blanc z licencjonowanym przewodnikiem z Polski to koszt 4500 do 5000 złotych od osoby. Taki przewodnik zabiera ze sobą maksymalnie dwóch klientów. Za wyprawę na najwyższy szczyt Alp z pseudoprzewodnikiem, bez żadnych uprawnień, trzeba zapłacić 3500 złotych. Taka osoba zabiera ze sobą nawet kilkunastu klientów.

Łatwo policzyć, że to dla takiego pseudoprzewodnika intratny interes, na którym zarabia kilka razy więcej niż przewodnik ze wszelkimi uprawnieniami i certyfikatami. Przy tym nie ponosi właściwie żadnej odpowiedzialności za uczestników wyprawy, bo jak utrzymuje, jest tylko organizatorem wyprawy partnerskiej.

Ludwik Wilczyński mówi, że zakładane w czasie takiej wyprawy partnerstwo to fikcja. Założenie jest takie, że jest stowarzyszenie, klub i jego członkowie, jako partnerzy wyjeżdżają razem w góry. Jednak partnerstwo w znaczeniu technicznym, to jest wymienność funkcji. Tymczasem w takiej grupie, gdzie jest organizator i dwanaście osób, z których większość na niewielkie doświadczenie górskie, nie ma żadnej wymienności funkcji. To nie są partnerzy, tylko podopieczni.

W ustawodawstwie krajów alpejskich takie zachowanie jest przywłaszczeniem uprawnień zawodowych i karane więzieniem. Tymczasem u nas jest to trudne do ukarania, bo ludzie biorący udział w tych wyprawach podpisują oświadczenia, że są świadomi, iż uczestniczą w nich na równych prawach. Można tylko apelować o rozsądek do tych, którzy korzystają z takich usług.

Kolejne wyprawy i to nie tylko na Mont Blanc

 Ze Zbigniewem Bąkiem próbowaliśmy porozmawiać kilkadziesiąt razy. Bez efektu.

Jego telefon bądź milczy, bądź jest poza zasięgiem sieci. Ze skrzynki mailowej jego firmy dostaliśmy niepodpisaną odpowiedź: "Witam, Pan Zbigniew Bąk jest w tym momencie nie osiągalny, możliwość porozmawiania będzie po 23 lipca".

Po 23 lipca udaliśmy się pod adres firmy "Homohibernatus". Okazało się, że biuro znajduje się w mieszkaniu prywatnym. Nasz dziennikarz nie został wpuszczony do środka. Starsza pani (prawdopodobnie matka Zbigniewa Bąka) powiedziała przez domofon, że "on wczoraj wrócił z wyprawy i pojechał dzisiaj rano o 3 do Hiszpanii. Nie ma go. Dopiero będzie za dwa tygodnie". 

Udało nam się skontaktować z panem Bąkiem przez Messengera. Napisał: "Jesteśmy poza Polską, poproszę o telefon po 2.08". Po kolejnych kilku próbach kontaktu 2 i 3 sierpnia, odpowiedział: "Odezwę się po niedzieli".  

Milczy do tej pory...

Na stronie homohibernatus.pl w zakładce "O nas" do niedawna widniał wpis, że klub jest wpisany na listę Stowarzyszeń Ministerstwa Sportu i Turystyki, teraz, że jest wpisany do ewidencji stowarzyszeń kultury fizycznej Urzędu m. st. Warszawy pod numerem 165.

Znajduje się też kopia dokumentu, w którym czytamy: Zarządzam wpisanie Klubu Alpinistycznego Homohibernatus do ewidencji stowarzyszeń kultury fizycznej nieprowadzących działalności gospodarczej. Zaznaczmy, że do takiej ewidencji może wpisać każdy klub czy stowarzyszenie (np. uczniowski klub sportowy), które utrzymuje się z darowizn i składek własnych członków. Wystarczy podpis siedmiu osób (w niektórych wypadkach nawet trzech) i opłata w wysokości 10 złotych.

Na stronie dopisano - chyba w pośpiechu, bo z wieloma błędami: Członkami naszego klubu są pasjonaci gór i alpinizmu na co dzień pracujący w swoich zawodach. Są wśród nas wszyscy ci ludzie, profesje, zawody ktorych spotykacie na codzień. Łączą Nas jednak góry. Jednocześnie informujemy, że cała działalność naszego klubu, jest skierowana tylko i wyłącznie do członków naszego stowarzyszenia. Osoby, które nie należą i nie chcą należeć do klubu, nie mogą brać udziału w jego działalności. Nasze wyprawy są kierowane przez długoletnich członków naszego stowarzyszenia, posiadających duże doświadczenie górskie, ale nie będących przewodnikami górskimi. Wyprawy odbywają się na zasadach określonych w regulaminie. Członkom naszego klubu zaangażowanym w działalność stowarzyszenia oraz prowadzącym wyjazdy nie przysługuje dodatkowe wynagrodzenie, a jedynie pokrycie kosztów ich wyjazdów oraz ewentualnie poniesionych strat (np. z tytułu nieobecności w pracy).

Strona wygląda bardzo profesjonalnie. Można podziwiać wiele pięknych zdjęć z gór, a pod hasłem "przeżyj przygodę swojego życia" oferuje kolejne wyprawy na szczyty niemal całego świata. Próżno tam jednak szukać informacji o członkach stowarzyszenia. Nie wiadomo, kto jest jego prezesem, kto zasiada w zarządzie czy komisji rewizyjnej. O członkach także nie ma słowa. W zakładce "kontakt" znajduje się warszawski adres, jak się okazuje mieszkania prywatnego i numer telefonu komórkowego Zbigniewa Bąka.

Ze strony na Facebooku także niewiele więcej można się dowiedzieć. W rubryce "członkowie zespołu" widnieje tylko jedno nazwisko": Zbyszek Bąk.

Za to widnieje wpis, w którym Homohibernatus chwali się kolejną wyprawą, podczas której wyprowadził grupę Polaków na Pik Lenina liczący 7134 m n.p.m., a więc znacznie wyższy od Mont Blanc.

"Pik Lenina 7134m.n.p.m. załojony. 18 lipca nasz zespół stanął na jednym z pięciu Pików dawnego ZSRR, zwanym Pikiem Awicenny. Wszyscy uczestnicy bezpieczni już w Osh. Gatulujemy całej ekipie" - pisze na profilu Homohibernatus.

Zaprasza też na kolejne wyprawy. O tej, podczas której zginęła Aneta, nie wspomina ani słowem.