Dwa dni po ataku na World Trade Center i Pentagon trwa poszukiwanie odpowiedzi na kilka bardzo istotnych pytań. Jedno z nich brzmi: dlaczego Amerykanie nie byli w stanie zestrzelić samolotów, lecących na Nowy Jork i Waszyngton?

Ponieważ w ostatnich godzinach pojawiło się bardzo wiele szczegółów dotyczących feralnych lotów American Airlines i Uniated Airlines, spróbujmy ułożyć to w jakąś całość. Boeingi 767, odrzutowce pasażerskie dalekiego zasięgu - o znakach wywoławczych American 11 i United 175 wystartowały z lotniska w Bostonie krótko po ósmej rano czasu waszyngtońskiego. Aby zrozumieć, że nie było większych szans na zestrzelenie maszyn, wystarczą dwa fakty. Z Bostonu do Nowego Jorku w linii prostej jest około 200 kilometrów. Pasażerski odrzutowiec osiąga około dziesięciu minut po starcie prędkość przelotową około 800 kilometrów na godzinę. Wszystko wydarzyło się więc dosłownie w ciągu kilkudziesięciu minut.

Pierwsze minuty lotu obu maszyn przebiegały bez problemów. Piloci najpierw prowadzeni byli przez kontrolerów z wieży lotniska, którzy dali im zezwolenie na start i wznoszenie się na pułap około dziesięciu tysięcy metrów. Po kilku minutach załogi przeszły na częstotliwość Centrum Kontroli Lotów w Bostonie, które zajmuje się wszystkimi maszynami w przestrzeni powietrznej na północnym-wschodzie USA.

I wtedy nagle obaj piloci przestali odpowiadać na wezwania. Dziś wiemy już, że terroryści nakazali równocześnie pilotom wyłączenie transponderów. Transponder, to nadajnik, który wysyła do centrum kontroli lotów informacje pozwalające na zidentyfikowanie samolotu i określenie jego wysokości. Bez transpondera American 11 i United 175 były jedynie małymi punkcikami na ekranach radarowych. W dodatku transponder pozwala na wysłanie specjalnego kodu, informującego kontrolerów o porwaniu samolotu, co zazwyczaj umyka uwadze porywaczy. Ponieważ transponder wyłączono - nie było takiej możliwości.

Kontrolerzy musieli ustalić więc w pierwszej kolejności, czy nie chodzi o awarię. Piloci mają specjalne instrukcje, pozwalające im wylądować nawet w wypadku całkowitego braku łączności. Centrum musiało więc poczekać kilka minut, aby przkonać się, czy samoloty nie lecą własnie taką awaryjną trasą.

Przed ekranami trwała tak na prawdę zgadywanka. Zawsze w wypadku awarii to do pilota należy wybór, dokąd lecieć. Decyzję podejmują uwzględniając wiatr, kierunki podejść do lądowania i wyposażenie w sprzęt ratunkowy wszystkich możliwych lotnisk, a na północnym-wschodzie USA są ich setki. Kontrolerzy nie wiedzieli więc, co tak na prawdę zamierzają zrobić załogi. Sam kierunek na Nowy Jork nie był w żaden sposób niepokojący. Tam znajdują się bowiem doskonale wyposażone i przygotowane na sytuacje awaryjne lotniska Johna Kennediego, Newark i La Guardia.

Nawet, jeżeli po wielu minutach centrum zorientowało się, że chodzi o terrorystyczny atak - po prostu było za późno. Maszyny były wtedy najdalej sto kilometrów od Nowego Jorku, lecą z pełną prędkością przelotową. To daje najwyżej osiem minut na reakcję. Podjąć w tak krótkim czasie decyzję o zastrzeleniu cywilnego samolotu pasażerskiego z kilkudziesięcioma osobami na pokładzie, w dodatku bez pełnych informacji, co się dzieje i dokąd leci samolot - to rzecz granicząca z cudem. Zwłaszcza, że chyba nikt w najczarniejszych snach nie przypuszczał nawet, że Boeingi wbiją się w World Trade Center.

07:20