Wraz z końcem kadencji amerykańskiego prezydenta wielkie firmy internetowe zadają mu ostateczny cios w podjazdowej wojnie. Donald Trump krytykował od dawna wszechwładzę tzw. Big Tech. Zarzucał im polityczne skrzywienie, wykorzystywanie monopolistycznej pozycji i groził im rozbiciem. Teraz, po usunięciu kont Donalda Trumpa i jego głównych zwolenników z Twittera i Facebooka oraz zapowiedzi innych wielkich firm, że będą eliminować treści zagrażające ich zdaniem demokracji, część użytkowników wyrejestrowuje swoje konta, giełdowe notowania BigTech spadają, a europejscy politycy wyjątkowo mówią jednym głosem z Donaldem Trumpem, wzywając do poddania internetowych gigantów kontroli.

Twitter traci na amerykańskiej giełdzie 6 procent. Spadają też ceny akcji firm Amazon, Apple, Alphabet, który kontroluje Google i YouTube, Facebooka z Instagramem i WhatsAppem oraz Microsoft. Spadki oznaczają utratę dziesiątków miliardów dolarów wartości, bo te firmy to obecnie pięć najcenniejszych korporacji świata.

W sumie mają rynkową wartość 7,5 biliona dolarów, a więc np. tysiąc razy więcej niż największa firma Środkowej Europy, czyli Orlen. Oczywiście obecne nastroje na giełdach pozwolą gigantom zapewne szybko odrobić straty.

Troska czy cenzura

Po zajściach w Kapitolu wielkie firmy internetowe przekonują, że urzędujący prezydent i jego zaplecze łamią regulaminy, bo nawołują do przemocy. Krytycy zwracają uwagę, że te same firmy nie blokują choćby kont przywódców reżimów stosujących tortury albo w inny sposób rażąco łamiących prawa człowieka, zaś konto irańskiego lidera zostało zablokowane dopiero, gdy skrytykował masowe szczepienia przeciwko koronawirusowi.

Część sprzyjających prezydentowi USA krytyków oskarża też przy okazji po raz kolejny wielkie firmy internetowe o sprzyjanie Chinom. Takie zarzuty pojawiły się już podczas protestów w Hongkongu, kiedy protestujący nie mogli używać jednego z najpopularniejszych komunikatorów.

Pojawiają się też uwagi o tym, że władcy internetu to garstka miliarderów, którzy sprawują rządy w świecie informacji, bez jakiejkolwiek kontroli. Wśród tych głosów krytyki pojawiły się dziś wypowiedzi czołowych europejskich polityków z Niemiec, Francji i Polski.

Europa za poskromieniem Big Tech

Rzecznik Angeli Merkel oświadczył, że kanclerz odbiera decyzje wielkich firm internetowych o odebraniu głosu Donaldowi Trumpowi jako problematyczną. W to podstawowe prawo można ingerować, ale w ramach określonych przez ustawodawcę, nie zaś przez decyzje zarządów mediów społecznościowych - mówił Steffen Seibert.

We Francji wiceminister do spraw unijnych oświadczył, że jest zszokowany zamknięciem kont grupy reprezentujących określone poglądy. O tym powinni decydować obywatele, a nie prezesi - powiedział Clement Beaune telewizji Bloomberg. Wcześniej minister finansów  Bruno Le Maire ocenił, że blokada jest kolejnym argumentem na rzecz wprowadzenia przepisów regulujących działanie dominujących platform internetowych.

Również unijny komisarz do spraw rynku wewnętrznego Thierry Breton opowiedział się za ustaleniem prawnych ram odpowiedzialności mediów społecznościowych za publikacje. Na łamach "Le Figaro" komisarz wspomina m.in. o "wyłączeniu prezydenta USA bez żadnej kontroli i przeciwwagi".

Najważniejsi politycy unijni mocno krytykowali politykę Donalda Trumpa, ale jak widać, co najmniej równy sprzeciw budzi w nich wszechwładza wielkich firm internetowych.

Mniejsi korzystają

W ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin szybko przybywa użytkowników mniejszym konkurentom. Platforma mikroblogowa Gab informuje o wielokrotnym przyroście ich liczby. Podobne informacje dotyczą założonego przez Rosjanina komunikatora Telegram. 

Z kolei portal społecznościowy Parler, który reklamuje się jako oaza wolności słowa, został pozbawiony przez gigantów hostingu i usunięty ze sklepów internetowych Google Play i Apple App Store.